
Opowiem
Wam, dlaczego pracuję tak, jak pracuję, a także dlaczego – jako wynik lub jako
przyczyna – mam taką obsesję na punkcie planowania. Krótko, bo temat nie jest
ani łatwy, ani przyjemny, ale może się komuś przydać, tak jak mnie się
przydało.Słowa
z tytułu posta znalazłam kiedyś w jakiejś książce o rozwoju; były przypisane
Goethemu. Nie wiem, czy naprawdę je wypowiedział lub zapisał, ale lubię myśleć,
że tak. Te słowa przetrwały ze mną (a ja z nimi, może po części dzięki nim)
przez jakieś dwie dekady i tkwią we mnie dalej.
Od
około osiemnastu lat choruję na depresję. Zastanawiałam się, czy powinnam
napisać „choruję”, czy „cierpię”, bo oba określenia są dobre, ale najwyższy
czas coraz głośniej mówić o depresji jako o chorobie, która może człowieka
dopaść jak przeziębienie, zapalenie płuc czy nowotwór i tak samo jak lekka,
średnia czy ciężka choroba fizyczna – wymaga leczenia. Kiedyś znajoma mnie
przestrzegła: „Nie mów zbyt wielu ludziom, że masz depresję, bo nie wiadomo,
kiedy to wykorzystają przeciwko tobie”. Rozumiem jej dobre intencje; ale w tym
momencie zrobię to samo, co zrobiłabym w czasie przeziębienia, zapalenia płuc
czy zdiagnozowania raka: uprzejmie informuję, że jeśli chcesz mnie skreślić z
powodu mojej choroby, to spadaj, bo ja już zdążyłam cię skreślić.
Wróćmy do depresji i pracy.
W
słowach Goethego (pozostańmy przy tym, że to jego słowa, przyzwyczaiłam się do
tej myśli) tkwi niesamowita siła i… pomoc. Jednym z paskudnych aspektów
depresji jest blokada woli psychicznej i aktywności fizycznej – nie zawsze się
to zdarza, nie u każdego z takim samym nasileniem, ale poczucie bezsensu
działań, własnej beznadziejności w tych działaniach i ogólnie nawalania na
każdym miejscu i o każdej porze jest raczej standardem. Przekonanie, że nie
nadaję się zupełnie do niczego i że każda moja aktywność jest nie tylko z góry
skazana na porażkę, lecz również – może wręcz przede wszystkim – kompletnie idiotyczna,
niekompetentna i immanentnie nieudana – to przekonanie w okresach nawrotu
depresji jest jak wysypka, taka złośliwa, nawracająca i ciągle swędząca.
Paradoks
polega na tym, że w najgorszych momentach ataku depresji to właśnie praca
ratowała mnie i stawiała na nogi. W tym stwierdzeniu Goethego – „pracuj tylko,
radość przyjdzie sama” – są mądrość i prawda niesamowicie, aż boleśnie,
głębokie; żeby jednak je odczuć i zrozumieć, trzeba samemu wpaść najpierw w ten
depresyjny rów, a potem za pomocą pracy zacząć się z niego wygrzebywać. Może
„radość” w takich okresach to za dużo powiedziane, ale wrażenie, że jakoś się tam
coś kontroluje, choćby regularne odpisywanie na maile służbowe czy dopilnowanie
terminowego złożenia raportu, przywraca minimalny poziom stabilizacji własnej
codzienności.
Najsilniej
i najwspanialej odczułam to dziesięć lat temu, gdy w listopadzie 2010 roku
pisałam drugą część doktoratu. Wstawałam o dziewiątej lub dziesiątej, jadłam
śniadanie, chwilę czytałam dla rozrywki, a potem do drugiej nad ranem (z
przerwami na jedzenie i czytanie) pisałam i pisałam. Potem twardy sen
wymęczonej doktorantki, pobudka późnym porankiem i tak przez trzy tygodnie.
Dopiero po oddaniu promotorowi wstępnie ukończonej pracy uświadomiłam sobie, że
hej, przecież to listopad, mój najgorszy i najstraszniejszy miesiąc w roku, a
tu go nawet dobrze nie zauważyłam, bo od rana do nocy pisałam, żeby się wyrobić
z dedlajnem.
Myślę,
że właśnie wtedy uświadomiłam sobie w pełni to, co wcześniej tylko jakoś
odczuwałam: praca, taka, którą będę nawet nie lubić, a kochać, która mnie
pochłonie i w której będę się mogła w pełni odnaleźć – ta praca jest w stanie
uratować mnie w najgorszych okresach. Uratować w dosłownym sensie.
Dlatego
nie należę i prawdopodobnie nigdy nie będę należeć do tej grupy ludzi, która chce
oddzielać pracę – nawet bardzo lubianą – od życia prywatnego. U mnie się to nie
sprawdza. Od lat wiem, że dla mnie jedynym rozwiązaniem jest praca, której nie
zdołam oddzielić od życia prywatnego – która będzie ze mną zawsze, cokolwiek
będę robić (czytam odmóżdżający thriller? Warsztat filologia ciągle w akcji!
Scrolluję śmieszne memy na fejsie? Któryś się na pewno przyda na zajęcia ze
studentami. Wpatruję się w sufit, w latającą pszczołę? Może mnie to zainspiruje
do felietonu), gdziekolwiek będę się znajdować. Miałam już pracę, którą
wykonywałam od 8 do 16, a potem zostawiałam za sobą i wracałam do domu.
Szczerze mówiąc, nigdy nie czułam się tak sfrustrowana i zwyczajnie wkurzona
własnym życiem, jak właśnie wtedy. Nigdy więcej. Nie moja bajka. W takim
układzie słowa Goethego w ogóle mi nie pomagały.
Mówiąc
jeszcze szczerzej, od dziecka miałam wbijane przez rodziców do głowy, że jeśli
znajdę pracę, którą lubię, to tak naprawdę nigdy nie będę musiała pracować –
nie w tym potocznym, męczeńsko-negatywnym sensie. Możliwe, że się zafiksowałam
na tej myśli i zmodyfikowałam ją skrajnie pod swoje potrzeby. Tak czy inaczej –
u mnie to działa.
Z
tego po części wynika też moja listobsesja. Czym jest lista i planowanie?
Choćby minimalnym trzymaniem własnej rzeczywistości i codzienności za mordę.
Przynajmniej drobnym zachowaniem kontroli. Bodaj niewielkim, ale zawsze jakimś
realizowaniem tego cytatu z tytułu posta, tego cytatu, który powraca do mnie w
gorszych momentach.
Pracuj
tylko. Radość przyjdzie sama – nawet jeśli nie będą to fajerwerki. Radość
przyjdzie, ale tylko wtedy, gdy to, co robisz, ma dla ciebie jakikolwiek sens,
jakąkolwiek wartość, jakiekolwiek pozytywne znaczenie.
Listopad
jest koszmarnym miesiącem, w którym nawet listy biorą niekiedy L4. Listopad
jest dla mnie koszmarnym miesiącem, rok po roku (szczególnie zaś w tym roku), i
rok po roku wygrywam z nim w ten sam sposób – rozwalając mu depresyjny łeb moją
pracą. Nie podskakuj mi, listopadzie. I tak cię przetrwam. Mam pracę, którą
uwielbiam, a ty masz tylko trzydzieści dni i zawsze w końcu się skończysz.
Przegrywasz na starcie.
fot.
Pixabay
U lala.... wyczytałam się, zamarłam z wrażenia. Sugestywne wzięcie byka za rogi. Kolokwialnie masz jaja Kobieto����
OdpowiedzUsuń