Ileś razy słyszałam to od rodziców. Potem spotykałam je w różnych książkach o samorozwoju. Po drodze sama chętnie je powtarzałam, dość bezrefleksyjnie, muszę przyznać. Nawet teraz zdarza mi się na nie wpaść, tylko że obecnie jego widok nie wywołuje we mnie pełnego zachwytu przytakiwania.

O czym mówię? O zdaniu „Jeśli robisz to, co lubisz, nie przepracujesz ani jednego dnia”.

To śliczne zdanie. Po części (tej mniejszej) prawdziwe. A po części (większej) tak bzdurne, że powinno zostać albo zakazane, albo przynajmniej wyposażone w znak ostrzegawczy „jedna z najdurniejszych pseudoafirmacji ever”.


PRACA = POT, BÓL I ŁZY (?)

W gruncie rzeczy od tego wychodzi to zdanie – od przekonania, obecnego w różnych częściach różnych społeczeństw od wieków, że praca to kara, ból, nieszczęście, marnowanie życia. Do dziś taka wizja pracy utrzymuje się u wielu osób; wystarczy przypomnieć sobie reakcję niektórych krewnych, znajomych czy nieznajomych, gdy się mówi, że się lubi swoją pracę. Reakcje są zwykle trzy: albo niedowierzanie („kłamiesz, nikt nie lubi swojej pracy, nie może lubić, a jeśli mówi, że lubi, to okłamuje sam siebie”), albo kpina („o, to musi być strasznie trudna i wymagająca praca, skoro można ją lubić, też taką chcę”), albo agresywne zrównywanie walcem z ziemią („skoro niby to lubisz swoją pracę, to znaczy, że ona nie jest nic warta, nie jest prawdziwa, nie jest wymagająca, ty jesteś osobą niedojrzałą, nic nie wiesz o życiu, o życiu wie coś tylko ten, kto nienawidzi swojej pracy, bo tylko praca, której się nienawidzi, jest prawdziwą pracą!”).

Przy takim podejściu zdanie „jeśli robisz to, co lubisz, nie przepracujesz ani jednego dnia” rzeczywiście ma pewien sens. Jeśli lubisz to, co robisz, wyłamujesz się z tego stereotypu pracy oznaczającej coś przykrego, bolesnego i nieprzyjemnego. Tyle że powtarzając to zdanie – w pewien sposób, może dość nieświadomie, przyznajemy stereotypowi status prawdy wyjściowej. „Normalna” praca jest przykra, bolesna, nieprzyjemna; „normalnej” pracy się „normalnie” nie lubi. W tym układzie tylko pewna drobna grupa „nienormalnych” farciarzy może pracować z przyjemnością – a przy okazji „naruszać normę”. Średnio to do mnie przemawia.



BZDURA PSEUDOAFIRMACYJNA

Jest pewien haczyk w stwierdzeniu „jeśli robisz to, co lubisz, nie przepracujesz ani jednego dnia”. Równie dobrze można by twierdzić, że jeśli naprawdę kochasz, to nigdy się z ukochaną osobą nie pokłócisz, nigdy się na nią nie zezłościsz, nigdy nie będziesz mieć jej chwilowo dość. Jak się jednak okazuje, to właśnie związki, które z dumą powtarzają „my się nigdy nie kłócimy, u nas nigdy nie dochodzi do nieporozumień czy scysji”, są siedliskiem najgorszego negowania tych „mniej ładnych emocji”. A negowanie emocji raczej się dobrze nie kończy.

Stwierdzenie „jeśli robisz to, co lubisz, nie przepracujesz ani jednego dnia” jest perfidną pułapką. Sugeruje, że nigdy nie pojawią się te negatywne uczucia, które są częste w nielubianej pracy: frustracja na sytuację, na dodatkowe czy trudniejsze obowiązki, złość na koleżankę z pokoju czy kolegę z innego działu, nieporozumienia czy nawet ostre spory między pracownikami, zmęczenie, stres, uczucie przygniecenia, uczucie niedocenienia, przytłoczenie sprawami, konieczność zrobienia czegoś mniej ciekawego czy nawet nudnego, chwilowe wypalenie (lub wrażenie wypalenia), ochota rzucenia wszystkiego, bo już się człowiek nie wyrabia, nie ma siły, nie ma chęci.

Stwierdzenie „jeśli robisz to, co lubisz, nie przepracujesz ani jednego dnia” wciska nam, że lubienie pracy kasuje wszelkie negatywne emocje, zapobiega problemom i w ogóle stanowi cudowny lek na każdy ból. Nawet ulubiony film potrafi się jednak na trochę znudzić, a ukochana potrawa niekiedy wywoła nieprzyjemne efekty – nie dlatego, że są złe same w sobie, ale może akurat było tego za dużo, za często, może coś akurat tym razem poszło nie do końca tak lub trafiło u nas na zły moment? Wyłączanie z tego pracy jest zwykłym zakłamywaniem rzeczywistości.


Dodatkowo stwierdzenie „jeśli robisz to, co lubisz, nie przepracujesz ani jednego dnia” ustawia niewłaściwie perspektywę – bo gdy pojawiają się te negatywne sytuacje i uczucia, winy zaczynamy szukać w samej pracy („chyba jednak jest zła, skoro teraz coś mnie wkurza, coś nie idzie lub brakuje mi ochoty do działania”), zamiast poszukać – nie tyle winy, ile przyczyn – w sobie (złe samopoczucie, własne problemy, które przekładają się na życie zawodowe) lub w okolicznościach (konkretna osoba, która w pracy tak na człowieka działa, problemy zewnętrzne typu pandemia).


NIENAWIDZĘ LISTOPADA. RÓWNIEŻ W PRACY

Co jakiś czas wpadam w tę pułapkę „jeśli robisz to, co lubisz, nie przepracujesz ani jednego dnia”. Mam w głowie myśl, że lubiana praca nie oznacza braku stresów, problemów etc., a problemy, stresy etc. nie są ani zarezerwowane dla pracy nielubianej, ani z nią tożsame; mimo to czasem, zwłaszcza w chwilach większego zmęczenia czy słabości, to durne hasło do mnie powraca. Muszę sobie wtedy wykonać szybką analizę, żeby się trochę przywołać do porządku.

Teraz na przykład mam bardzo średni okres – listopad to mój najgorszy miesiąc w roku, i pod względem samopoczucia psychicznego, i fizycznego, i możliwości koncentracji, i chęci do działania, ogólnie – do funkcjonowania na poziomie bardziej zaawansowanym niż od łóżka do łazienki i od herbaty do czekolady. Efekty widać zarówno w domu, jak i w pracy. Każde zadanie odbieram jako bardziej obciążające, jestem bardziej drażliwa, częściej wkurzona bez powodu (tak profilaktycznie i od przebudzenia do zaśnięcia), łatwiej się dekoncentruję, mam większe wrażenie przeciążenia pracą, oczekiwaniami i ogólnie wszystkim. Do tradycyjnych klimatów listopada dochodzą stresy, problemy i niepewność związane z obecną sytuacją, z tą nieszczęsną pandemią i wydarzeniami, które mordują gospodarkę. Jestem panikarą, więc na wszystkie tego typu sprawy reaguję wzmożoną paniką i produkowaniem w głowie czarnych scenariuszy – a w listopadzie są one zawsze czarniejsze niż w innych okresach.

Gdybym miała się trzymać hasła „jeśli robisz to, co lubisz, nie przepracujesz ani jednego dnia” – więc nie będziesz odczuwać stresów, nie będziesz się denerwować, nie będziesz mieć chwilami dość, nie będziesz lądować czasami na poziomie energetycznym poniżej zera, nie będziesz trzymać niekiedy w objęciach niechcemisia etc. – to musiałabym nie tylko uznać, że obecna praca nie jest tą właściwą, lecz również z góry nastawić się na to, że żadna nigdy nie będzie.

Próbuję to sobie tłumaczyć w listopadzie, którego tak bardzo nienawidzę co roku, a w tym roku nienawidzę jeszcze bardziej i odliczam już dni do jego zakończenia. Właściwie to nawet nie próbuję, przypominam to sobie po prostu i wiem, pamiętam, rozumiem, nawet jeśli chwilowo bardziej na poziomie intelektualnym niż emocjonalnym. Lubię moją pracę. Pracą, którą lubię, też mam prawo być zmęczona; też mam prawo mieć czasem potrzebę od niej odpocząć, czuć się z jakiegoś powodu przeciążona, wkurzona, zniechęcona.


Różnica tkwi w ilości. W pracach, których nie lubiłam lub które przestałam lubić, te negatywne odczucia dominowały – i nie opierały się na konkretach osobowo-sytuacyjnych, tylko były tak po prostu, niczym immanentna część. W pracy, którą lubię, te uczucia są wywoływane przez konkretne sytuacje – i nawet gdy trwają, uczucia negatywne nie są stałe ani wciąż na tym samym wysokim poziomie. Po prostu zdarzają się, bo to normalne, że się mogą zdarzyć – i to nic złego, że się zdarzą. Zło zaczyna się wtedy, gdy trwają, gdy mają przewagę, gdy stanowią podstawę.

Jestem zmęczona. Trochę ostatnio przepracowana. Tęsknię do przerwy świątecznej, bo wiem, że wtedy się na spokojnie i bez wyrzutów sumienia zregeneruję. Odliczam dni do końca listopada, bo sama myśl, że za chwilę będzie grudzień, a nie listopad, dodaje mi nadziei. Skreślam kolejne zadania z listy rzeczy do zrobienia może bez szczególnego entuzjazmu (nie mam siły na entuzjazm), ale z satysfakcją (mało co może się równać satysfakcji, jaką daje wykreślenie kolejnej pozycji na to-do liście) i z poczuciem, że jakoś sobie jednak radzę, nawet jeśli to nie jest moje normalne tempo, mój normalny nastrój, moja normalna koncentracja na działaniu. Wiem, że moje obecne gorsze nastroje, odczucia i reakcje wynikają z tego, co się dzieje wokół oraz ze specyfiki mojego własnego funkcjonowania o tej porze roku. Ta świadomość zwyczajnie pomaga przetrwać, bo nawet nie czuję się winna ani nie mam szczególnej potrzeby szukać winnego (no, może czasem, żeby sobie na chwilę ulżyć) z powodu swojego nastroju i spowolnionej efektywności.

Z listopada zostało tylko pięć dni. Da się przeżyć. Jest życie poza listopadem, jest życie po listopadzie – na szczęście. I jest prawda o pracy poza hasłem „jeśli robisz to, co lubisz, nie przepracujesz ani jednego dnia”. Też na szczęście. Oby tylko nikt w końcówce listopada nie uraczył mnie tym stwierdzeniem, bo mogę zareagować mało sympatycznie. O tej porze roku mam też ograniczoną tolerancję na bzdury.

Brak komentarzy