multitasking
to bzdura
więc
nie wchodź mi teraz do biura
Napisałam
sobie ten pseudoepigramat kilka miesięcy temu – jako nowe motto pracowe i
przypominajkę, gdy znów dopadnie mnie ochota na grę w multitasking. Bardzo
bezsensowną i nieraz paskudną grę.
W
multitasking wierzyłam przez całe studia i ładnych kilka lat pracy; wierzyłam,
aż dotarło do mnie, ile krzywdy sobie tą wiarą robię.
Z
pozoru to wygląda wspaniale: robić jednocześnie kilka rzeczy. Odpisywać na
maile służbowe i wprowadzać zmiany w dokumentach. Rozmawiać przez telefon i
planować spotkanie. Pisać tekst i rozmawiać z innym pracownikiem. Robić pięć
rzeczy w tym samym czasie i robić je dobrze. Multitasking, ten wieloletni mokry
sen pracoholików, korporacji i fanatyków skuteczności. Multitasking, ta bzdura,
którą sami sobie wymyśliliśmy.
Gdy
poczytałam wyniki badań i refleksje z ostatnich lat dotyczące multitaskingu,
zrobiło mi się słabo. Multitasking nie istnieje, jak się okazało – nie taki, o
jakim marzymy. Owszem, można jednocześnie prasować ciuchy i oglądać film, bo
pierwsza czynność jest mechaniczna i nie angażuje aktywnie umysłu; ale już
czytanie książki i oglądanie filmu to zwykłe rozpraszanie uwagi, wskutek czego
człowiek nie skupia się ani na pierwszej, ani na drugiej czynności, każdą robi
po trochu i byle jak. Zdarzało mi się wypełniać jakieś pliki z danymi przy
włączonym filmie – ale musiały to być dane z kategorii „automatyczne, tylko do
wpisania”, a film – jakiś lekki, najlepiej znany albo niewymagający uważnego
śledzenia akcji (dlatego doskonale sprawdzały się tu wszystkie głupie filmy o
rekinach pożerających ludzi, czyli jedna z moich ulubionych filmowych „guilty
pleasures”). Natomiast oglądać coś, co wciąga, i jednocześnie wypełniać
sensownie tabele… no cóż, to już było skakanie wzrokiem i uwagą to na jeden, to
na drugi ekran.
Tak
samo z pracą. Podzielność uwagi jest ok, gdy jedna z czynności wymaga jedynie
zaangażowania rąk – dlatego mogę segregować sobie dokumenty i jednocześnie
obmyślać przebieg zajęć, ale już jednoczesne obmyślanie zajęć i pisanie
projektu odpada. Mogę, owszem, robić je na zmianę – i jak się okazuje,
najczęściej to mamy na myśli, gdy mówimy o multitaskingu: właśnie skakanie z
zadania na zadanie, robienie po kawałku to tego, to tamtego. Wydaje się, że to
takie super, tak przyspiesza pracę i w ogóle stanowi szczyt umiejętności
organizowania sobie roboty. Taaa, jasne. Prędzej dostanie się oczopląsu albo
dopadnie człowieka uczucie, że pogrąża się w totalnym chaosie.
Pewnie,
są prace i sytuacje, gdy robiąc jedno, robi się jednocześnie parę innych
rzeczy. Chirurg podczas operacji jednocześnie operuje jakąś część ciała i
kontroluje, co się dzieje z resztą pacjenta; pielęgniarka operacyjna podaje
jedno narzędzie, a zarazem wyłapuje sygnały, co będzie potrzebne za chwilę, i
uważa na pacjenta; kierowca, biorąc zakręt, patrzy w lusterko wsteczne i w
boczne, ocenia odległość od innych samochodów i utrzymuje auto na właściwym
pasie. Ja w czasie zajęć jednocześnie mówię, obserwuję reakcje studentów,
przygotowuję w głowie to, co mam powiedzieć lub zrobić dalej; a gdy pracowałam
z dziećmi, jednocześnie patrzyłam dookoła, czy ktoś właśnie nie wpada na
genialny pomysł, jak zrobić sobie krzywdę. Tylko że to wszystko to części
składowe jednego zadania, na które człowiek jest nastawiony, które w jakimś
momencie też wykonuje po części odruchowo.
Ale
gdybym miała prowadzić zajęcia i jednocześnie pisać artykuł czy planować
przebieg zebrania służbowego… Nie. Wyszłaby mi taka paskudna hybryda, że aż
strach pomyśleć.


Jak
doczytałam w kilku doniesieniach z badań, robienie na zmianę paru rzeczy,
przeskakiwanie z nich i wracanie do nich po przerwach przynosi zwykle więcej
złego niż dobrego. W którymś „Coachingu” czy „Charakterach” znalazłam
stwierdzenie: każde oderwanie się od wykonywanej czynności, na której była
skupiona uwaga (na przykład od pisania maila, pisania projektu, planowania
czegoś), w celu zrobienia czegoś innego albo wejścia na Facebook czy odebrania
telefonu – oznacza utratę co najmniej kwadransa na odzyskanie wcześniejszej
koncentracji. Oderwij się tak kilka razy w ciągu ośmiu godzin dnia roboczego i
już co najmniej jedną godzinę jesteś do tyłu. Dodaj do tego dekoncentrację,
gubienie toku, którym się szło w czasie skupionej pracy, i wrażenie
nieustannego powracania do tego samego, z takim „no nie mogę tego po ludzku raz
skończyć”. Wynik wcale nie wygląda zachęcająco.
Zastanawiam
się czasem, czemu dałam się nabrać na multitasking – i czemu dało się (ba,
wciąż się daje) na niego nabrać tak wiele osób. Więcej nawet – po cichu ten
multitasking od czasu do czasu wciąż mi się marzy, wciąż chciałabym znów dać
się mu uwieść.
W
gruncie rzeczy wyjaśnienie powinnam znaleźć dość łatwo. Multitasking to
spełnienie marzeń o człowieku-maszynie roboczej, tylko ze świadomością. Skoro komputer
może jednocześnie ściągać jedne pliki, konwertować drugie, wysyłać trzecie, a
do tego mieć włączonego Worda, Excela i PowerPointa, plus siedem okienek w
przeglądarce oraz muzykę tle – to czemu i ja mam tak nie umieć? (Gdzieś po
drodze udaję, że nie widzę, jak ta cała symultaniczność spowalnia każde
pojedyncze działanie mojego sprzętu).
Multitasking
to też spełnienie marzeń o nadążeniu za współczesną rzeczywistością. Pal diabli
ten odmieniany przez wszystkie przypadki wyścig szczurów, ale pracy jest po
prostu multum, nowe sprawy wyskakują co chwila, nawet trudno twierdzić, że jeszcze
do nas nie dotarły, przecież w Internecie jest wszystko i dostępne w ciągu
sekundy. W takiej sytuacji robić naraz dwa, pięć, siedemnaście zadań – co za
cudowna, upojna wizja! Prawdziwa fatamorgana na pustyni czasu.
No
i multitasking brzmi dobrze. Mam podzielną uwagę, umiem wykonywać jednocześnie
kilka zadań – równa się: jestem efektywnym, wartościowym, wartym swojej pensji
pracownikiem, nie tak jak te miernoty, które gdy się skupią na A, to B już się
nie zajmą, a zanim ruszą D, chcą koniecznie zakończyć C. Nie, ja jestem lepsza,
zrobię jednocześnie ABCDEF. I wyjdzie mi z tego jedno wielkie G, ale
przynajmniej będzie to G opakowane w multitasking, więc i tak wygląda fajniej.
Multitasking
jest jak wbijana do głowy uczniom w liceum koncepcja trzech jedności w tragedii
antycznej – koncepcja, którą mój promotor na magisterce skwitował słowami: „To
teraz naprawimy błędy przekazane państwu w liceum i na dzień dobry wyrzucimy za
okno przekonanie, że w tragedii greckiej obowiązywała koncepcja trzech jedności”.
Tak samo trzeba wyrzucić za okno multitasking, ten mit korporacyjny, bo na inną
nazwę nie zasługuje. Problem w tym, że o ile na studiach wyrzucaniem bzdur za
okno zajął się profesor, któremu łatwo przyszły porządki w studenckich głowach,
o tyle w pracy takim wyrzucaniem nie ma się kto zająć. W multitasking wciąż wierzy
wielu z nas, pracowników i pracodawców, wielu o nim marzy, wielu do niego dąży.
Sprzątanie, którego powoli podejmują się psycholodzy i ich koledzy z
zaprzyjaźnionych dziedzin, to za mało, takie ogarnianie jednego kąta, podczas
gdy na całej podłodze wciąż leżą śmieci.
Staram
się prowadzić wojnę z multitaskingiem na własną rękę. Jeśli piszę ważne maile,
dzwoniący telefon może podzwonić dalej, oddzwonię za kwadrans i Ziemia nie
stanie przez to w miejscu. Jeśli liczę w siatkach godziny, to kolega, który
przyszedł z pytaniem, może przez trzy minuty posiedzieć obok i poczekać, aż skończę
wyliczenia, oboje na tym zyskamy. Jeśli pracuję nad jakimiś dokumentami, a
wpada nowe zadanie, to o ile jest tylko nowe, a nie „na wczoraj, bo będzie
tragedia”, może poleżeć sobie dwie godziny. Inna sprawa (która chyba stanowi
dodatkowy pokarm dla multitaskingu) to fakt, że coraz częściej wszystko wydaje
się „na wczoraj”, choć gdy się temu przyjrzeć, okazuje się, że „na jutro” często
spokojnie wystarczy.
Nie
jestem idealna (i nigdy nie będę), więc też mam multitaskingowe potknięcia. Czasem
próbuję prowadzić rozmowę telefoniczną i dalej pisać maile. Czasem omawiam z
koleżanką jakąś kwestię, a wzrok wciąż ślizga mi się po siatkach i próbuje
liczyć. Czasem rzucam sprawę o godzinę starszą, chwytam tę świeżą, po chwili
wracam do starszej, po dwóch chwilach do świeżej. Potem wszystko bierze w łeb,
nie pamiętam, o czym rozmawiałam, a mail jest pełen literówek, podliczenia
wychodzą bzdurne, obie sprawy leżą brzydko rozgrzebane i każda wymaga
dodatkowej roboty, by wyprostować zrobione dzięki „błogosławieństwu
multitaskingu” błędy.
Wpadam
w pułapkę tego przeklętego multitaskingu (kusi to cholerstwo jak syreny
Odyseusza), ale obecnie już przynajmniej zauważam, że wpadłam, i umiem dość
szybko się z pułapki wydostać. Mam w nosie multitasking, mit wielozadaniowości,
marzenie o byciu skrzyżowaniem drukarki z sokowirówką. Jestem
jednoegzemplarzowym człowiekiem, z jednoegzemplarzowym mózgiem, i w czasie
robienia jednej rzeczy chcę robić jedną rzecz i skupiać się na jednej rzeczy. Paradoksalnie
– wcale nie zrobię przez to mniej.
Brak komentarzy