
Druga rzecz, której nie cierpię – szczerze mówiąc, i w pracy, i tak
ogólnie, na co dzień – to telefony. A telefony służbowe to osobna kategoria (są
zaraz po mailach służbowych).
Telefony służbowe, brrr. Brrr, które sobie uporządkowałam.
Nie cierpię ich, bo w ogóle nie lubię rozmawiać przez telefon. Doceniam
telefon jak narzędzie szybsze niż mail i wywierające większą presję (zwłaszcza
że wyćwiczyłam się w stwarzaniu atmosfery telefonicznej presji, w różnych klimatach.
Mój ulubiony to „przełożony mnie naciska i chce mi urwać głowę, panie, stwórzmy
świat w pięć dni zamiast w sześć”, ale inne też mi nieźle wychodzą). Nie
zmienia to jednak faktu, że rozmów przez telefon zwyczajnie nie lubię, choć z
upływem (telefonujących) lat znoszę je lepiej.
Gdy muszę sama zadzwonić, staram się to załatwić jak najszybciej. Ale gdy
to ktoś do mnie dzwoni... Mam taką teorię, że telefony służbowe tworzą sobie
jakieś grupy na telefonofejsie i planują „ustawki dzwonkowe”: o jedenastej zero
zero dzwonię ja, o jedenastej zero jeden – ty, o jedenastej zero dwa ty, o
jedenastej zero trzy – ty i ty, o jedenastej zero cztery... Poważnie, to jakieś
prawo Murphy’ego: gdy tylko ktoś do Ciebie służbowo dzwoni, dzwoni do Ciebie
służbowo jeszcze ktoś inny. Już nie zliczę, ile razy odrzucałam połączenie
komórki, gdy wisiałam na stacjonarnym telefonie służbowym albo ile razy
podnosiłam i odkładałam słuchawkę stacjonarnego, by przestał mi przeszkadzać w
rozmowie przez komórkę (albo jak to w czasie rozmowy przez komórkę zalewały
mnie powiadomienia SMS-owe, z Messengera i z Facebooka tak przy okazji, żeby
nie było nudno). Gdybym miała trzeci telefon, pewnie też by się wydzierał... Te
telefony nie mogły nastąpić po sobie, z jakąś przerwą – nie, musiały rozdzwonić
się jednocześnie albo niemal jednocześnie, tak jakby były rekinami, które
wyczuły krew („Oho, odbiera, to dzwonimy do upadłego!”).


Ale dzwonią nie tylko wtedy, gdy dzwonią inne – lubią też dzwonić wtedy, gdy
człowiek jest czymś zajęty, na czymś skupiony albo... jest w toalecie.
Ignorowanie telefonu wydzierającego się wtedy, gdy próbuję wpaść na genialny
(albo przynajmniej w miarę przyzwoity) pomysł, jeszcze nie zawsze mi wychodzi, ale
robię postępy. Z toaletą natomiast nie mam problemu – po prostu nie odbieram (a
komórki w miarę możliwości do toalety nawet nie zabieram). Zastanawiam się
jednak zawsze, jak to jest, że niektórzy mają tak idealny timing i wybierają
mój numer właśnie wtedy, gdy ja jestem w łazience. Szósty zmysł telefoniczny?
Wredny charakter? Zmowa kosmosu?
(Swoją drogą, parę razy byłam strofowana za to, że nie miałam lub nie odebrałam
telefonu w toalecie – na szczęście to nie pracodawca tak mnie strofował. Mało
co budzi we mnie równie mocne obrzydzenie, jak dochodzące z ubikacji obok
dźwięki odbierania telefonu i połączone z załatwianiem potrzeb fizjologicznych
radosne szczebiotanie: „O, cześć, no, jestem w kibelku, co tam u ciebie?”. A to
nie była tylko jedna taka sytuacja, niestety...).
Powoli uczę się nieodbierania telefonów, gdy jestem czymś zajęta, chcę się na
tym skupić i wiem, że w tej chwili oderwanie się od pracy zwyczajnie mi tę
pracę popsuje. To jest sztuka, naprawdę. Może kiedyś uda mi się ją w pełni
opanować. W końcu stara zasada „jak kocha, to zadzwoni jeszcze raz” sprawdza
się i zawodowo: „jak to coś ważnego, to zadzwonią jeszcze raz”. Tego się
trzymam, gdy coś dzwoni.


Natomiast najbardziej pomocne na moje „nienawidzę służbowych telefonów” okazało
się to, co pomaga mi zawsze: lista. Mam na myśli sytuację, gdy pojawia się
sygnał „trzeba wykonać X telefonów do Y osób, by garnąć sprawę Z”. Dopiero co
miałam tak przez dwa dni – jednego dnia kwestia A, drugiego dnia kwestia B, w
każdej po kilka numerów do obdzwonienia. Panikę i irytację (bo takie telefony
to zwykle niespodziewajki z serii „na cito, niemal na wczoraj”) z miejsca
zastopowało jedno: lista. Spisałam osoby, do których miałam zadzwonić. Skoro
spisałam i je widziałam, byłam w stanie stwierdzić, do których mam już numery w
pamięci własnego telefonu, a do których muszę jeszcze spisać numery na przykład
z dokumentów lub zdobyć od kogoś. Gdy już odhaczyłam, które numery mam (i że
mam wszystkie), zaczęłam dzwonić. A gdy zaczęłam dzwonić – zaczęłam skreślać
osoby „załatwione”. A każde kolejne skreślenie dawało poczucie kontroli nad
sytuacją i bycia panią telefonu, nie zaś jego sługą.
Dzwonienie według listy, ze skreślaniem osób „wydzwonionych”, to zupełnie
inna sytuacja niż takie „o bogowie, muszę obdzwonić pięć, dziesięć, piętnaście osób!”
i skok w panice po komórkę. Lista osób do obdzwonienia to konkretne zadanie,
które można zaplanować w czasie, kontrolować stopień jego realizacji i wreszcie
triumfalnie doprowadzić do końca. Na telefony, zwłaszcza gdy się nie cierpi
rozmawiania przez telefon – tylko lista.
Obecnie nawet takie telefony „na bieżąco i na spokojnie” spisuję sobie w
danym dniu na kartkach – każdy telefon
na osobnej karteczce. Jeden telefon wykonany, jedna kartka przekreślona jako
zrealizowana. Telefon jako działanie służbowe – wkurzające i nielubiane –
dzięki listom zadaniowym i kartkom dziennym trzymam za pysk. Ja mam kontrolę,
nie telefony. W tej formie mogę je znieść – a nawet polubić.
W efekcie mogę robić cudowne combo: najpierw piszę mail w sprawie, a potem
dzwonię w sprawie sprawy i w sprawie maila w sprawie sprawy. Skutek – nie do
przecenienia. Może kiedyś opiszę mechanizm tego combo, bo to wspaniałe
narzędzie z serii „jak uprzejmie i dyskretnie sterroryzować kogoś, by szybko
załatwić z nim pilną sprawę”. No i – przez to też można nabrać większej
sympatii do telefonów. Mimo wszystko.
fot. Pexels
Cudowne!!! Nasuwa mi się dowcip:
OdpowiedzUsuńBlondynka w sklepie robi zakupy. Dzwoni jej w torebce telefon komórkowy. Wyławia go z niej, odbiera i pyta:
- Skąd wiedziałeś, że jestem w sklepie?
Pozdrawiam Basiu :) Nina
Niezłe ;) Pewnie mi się przypomni podczas kolejnej akcji "toaleta i telefon".
UsuńDziękuję, do zobaczenia niebawem znów w realu! :)