
Nie
zapamiętuję ani nie rozpoznaję twarzy.
Gdy
ostatnio wyjaśniałam w ten sposób pewnej znajomej, dlaczego minęłam ją z taką
miną, jakbym jej nie rozpoznała – na początku mi nie uwierzyła. W gruncie
rzeczy wcale jej się nie dziwię. Nierozpoznanie twarzy kogoś, z kim się jeszcze
niedawno pracowało i często spotykało, brzmi dziwnie. Fałszywie. Wykrętnie. A
co najgorsze – jest prawdziwe.
Posłuchajcie
takich wyznań:
–
nie odróżniam czerwonego i zielonego, bo jestem daltonistą;
–
nie umiem śpiewać;
–
nie potrafię panować nad rumieńcem, gdy jestem zakłopotana;
–
nie mogę korzystać z sonoforezy (taki zabieg kosmetyczny na twarz, niewskazany
przy sprawach kardiologicznych), bo jestem po operacji serca;
–
nie czuję zapachów, bo mam uszkodzony węch.
Uwierzylibyście?
Raczej tak, przecież to są choroby, które istnieją (daltonizm), nie każdy ma
dobry głos i słuch, rumienienie się często od nas nie zależy, każda operacja
niesie za sobą jakieś ograniczenia i przeciwwskazania, każdy narząd może się
popsuć, a zmysł nawalić. Nikogo by to nie obraziło, nie uraziło, nie dziwiło – po
prostu tak masz. To nie twoje widzimisię. Nie, nie da się tego przeskoczyć.
Z
zapamiętywaniem i rozpoznawaniem twarzy jest inaczej. Po pierwsze, to bardzo
wskazane biznesowo, zawodowo, towarzysko, by zapamiętywać i rozpoznawać twarze
osób, które człowiek poznaje, z którymi działa, z którymi tworzy relacje. Po
drugie – to bezpieczne (bo wiesz, że dana osoba jest daną osobą, a nie kimś
tylko podobnym). Po trzecie – to zwyczajnie kulturalne, uprzejme, oznaczające
okazanie szacunku.

Po
czwarte – to dla niektórych osób problemowe, trudne, nawet wręcz niemożliwe.
Niestety z zapamiętywania twarzy zrobiono jeden z rozdziałów wielotomowej sagi
„Jak dobrze rozwijać swoją karierę i budować sieć kontaktów zawodowych”.
Czytywałam takie porady: zapamiętaj charakterystyczne elementy twarzy;
powtarzaj imię i nazwisko danej osoby, wizualizując sobie jej twarz; i jeszcze
inne, których już nie pamiętam. Łączy je jedno: u części ludzi nie działają.

Tak jak nie nauczysz daltonisty dostrzegania różnicy między czerwienią i
zielenią, możesz co najwyżej sprawić, że hasła „czerwone / zielone” połączy z
pozycją góra / dół lub z ludzikiem stojącym / idącym na ulicznej sygnalizacji
świetlnej – tak samo nie nauczysz zapamiętywania twarzy człowieka, który ma
problem z zapamiętywaniem twarzy. To nie kwestia lenistwa umysłowego, niechęci
do wykonania odrobiny pracy ani złośliwego uporu – to po prostu brak pewnej
umiejętności. Naprawdę poważny brak, który dokucza i którego nie da się
„odbrakować”, tak samo jak nie da się „zakolorować” zieleni i czerwieni w
oczach daltonisty.
Nie,
kwestia bycia wzrokowcem lub słuchowcem nie ma tu nic do rzeczy. Ja jestem
wzrokowcem – bardzo mocnym, bardzo ukierunkowanym na patrzenie, tak mocno, że
gdy na przykład zdejmę soczewki czy okulary – gorzej słyszę. W każdym razie mam
takie odczucie, odczucie, że gorzej słyszę, że gorzej odbieram informacje
wypowiadane, że po prostu nie mogę zrozumieć, o co chodzi. Źle widzę otoczenie
– więc i inne zmysły gorzej mi działają, przynajmniej w moim przekonaniu.
Mam
doskonałą pamięć wzrokową – do książek, do tekstów, do tego, co zapisane (parę
razy przypomniałam sobie pewne informacje, bo przypomniałam sobie wzrokowo, jak
wyglądała strona, na której te informacje zostały zapisane, gdzie ten tekst się
znajdował, jakie inne elementy graficzne go otaczały). Mam doskonałą pamięć
wzrokową do tekstów. Niestety ten sam mechanizm, który utrwala mi w głowie
strony niemalże jak aparat, stanowczo odmawia współpracy, gdy przechodzimy do
twarzy. Nie, bo nie, a „bo nie”, no bo nie.
Pewnie
dlatego zostałam filologiem, a nie reżyserem filmowym (to był mój plan na siebie
w pierwszej klasie liceum). Myślę słowami, tekstami, nie obrazami. Poza tym
wyobrażam sobie miny aktorów, gdybym każdego dnia po przyjściu na plan
upewniała się po kolei, czy ten aktor to właśnie ten aktor i czy ja jestem na
właściwym planie z właściwą ekipą filmową.

Nie
ma się co śmiać. Tak przez cały rok wyglądają moje zajęcia na uczelni. Na
powitanie bardzo często zadaję pytanie „To moja grupa, prawda?”. I nie, nie
mówimy o początku roku akademickiego. Mówimy o jego końcu. Mam tylko nadzieję,
że studenci się za to nie obrażają. I mam nadzieję, że nigdy nie wpuszczą mnie
w maliny stwierdzeniem „Ależ nie, my pani nie znamy i nie mamy z panią zajęć!”.

Problem
z zapamiętywaniem i rozpoznawaniem twarzy wbrew pozorom nie dotyczy tylko
twarzy osób, które spotkało się raz czy spotyka się rzadko – to przecież można
by zrozumieć. Ale osoby, które mają z tą kwestią poważny problem, nie
rozpoznają twarzy osób, z którymi miały często do czynienia. Wystarczy parę
tygodni przerwy w kontaktach i twarz staje jakaś taka… jakby nieznana.
Wystarczy znać kogoś tylko ze zdjęcia (ja nie umiem stwierdzić, czy człowiek na
zdjęciu to ta sama osoba, która stoi przede mną na żywo. Mogę dostrzegać
podobieństwa i różnice, ale z reguły nie będę miała odwagi stanowczo
powiedzieć: „Tak, to ta / nie, to nie ta osoba”. Dobrze, że jak dotąd żaden
detektyw nie zgłosił się do mnie ze zdjęciami podejrzanych do zidentyfikowania,
bo polegając na mojej zdolności zapamiętywania i rozpoznawania twarzy, nawet
Herkules Poirot położyłby śledztwo). Wystarczy, że ta osoba coś w sobie zmieni,
w swoim wyglądzie, i pojawia się znak zapytania.
Naturalnie,
z czasem można sobie wypracować pewne mechanizmy obronne, wspierające i
zapobiegające. Rozpoznaję ludzi po fryzurach, po preferowanym typie stroju, po
jakichś charakterystycznych cechach twarzy, sylwetki, po głosie. O, to dopiero
paradoks: ja, taki diabelnie mocny wzrokowiec, człowieka poznam raczej po
głosie niż po twarzy. Paranoja.
Rozpoznaję
ludzi też po miejscach, w których siedzą – to tak ad studentów. Właśnie dlatego
nienawidzę, gdy grupa ma zajęcia w innej sali niż dotąd (inne ułożenie ławek,
jak to dopasować do starego ustawienia?) albo gdy studenci się przesiadają.
Nie, do diabła, macie przez cały semestr siedzieć każdy w jednym, zawsze tym
samym miejscu, żebym twarze skojarzyła jakoś z punktem w sali, albo raczej –
punkt w sali z twarzą.
Zaczynam
się zastanawiać, czy takiego wymogu nie wprowadzić jako jednego z warunków
zaliczenia moich zajęć. W sumie niegłupia myśl.
Niestety,
każdy mechanizm pomocniczy ma swoje słabe strony. Ludzie zmieniają fryzury.
Zmieniają styl ciuchów (choćby na chwilę). Zmieniają miejsca, makijaże,
dodatki. Ot, prosty przykład: w czasach pisania doktoratu miałam zajęcia z
literatury staropolskiej z jedną grupą. W grupie tej była dziewczyna, która
nosiła czapkę z kocimi uszami. Na czas zajęć ją zdejmowała, ale siedziała w
niej, dopóki wykładowczyni (czyli ja) nie rozpoczęła ćwiczeń. Te uszka były dla
mnie zbawieniem – cudowny punkt zaczepienia, nie do pomylenia i nie do
podważenia. W sali są kocie uszka – czyli to moja grupa. Super.

To
był początek semestru zimowego. Niestety pod koniec semestru zrobiło się
cieplej i moja studentka… przestała nosić czapkę z kocimi uszami. Cały piękny,
prosty, wyrazisty mechanizm się zawalił. Po pierwszym czy drugim zderzeniu się
z nową rzeczywistością („Nie ma uszek? Ale to ta sala, więc czy to moja grupa?
Ale gdzie te uszka, w mojej grupie były kocie uszka!”) wytknęłam jej, że to z
jej winy nie wiem, czy jestem w swojej grupie: przecież zabrała mój
rozpoznawczy punkt orientacyjny. (Z tego, co pamiętam, pośmiałyśmy się i
obiecała trzymać czapkę na głowie, dopóki nie wejdę do sali).

Niezapamiętywanie
i nierozpoznawanie twarzy samo w sobie jest problemem, bo człowiek na to cierpiący
musi lawirować wśród twarzy, które chyba zna, tylko skąd, albo których nie zna,
chociaż podobno jednak zna. Człowiek z taką przypadłością czuje się
idiotycznie, gdy ktoś mu mówi – na ulicy, na imprezie, w kawiarni – „cześć”
albo, co gorsza, zaczyna dłuższą rozmowę. Na samo „cześć” można jeszcze
odpowiedzieć tym samym i szybko zniknąć z pola widzenia, z głupią miną i myślą:
„Kurde, kto to był?”. W przypadku nawiązania rozmowy głupia mina staje się
jeszcze głupsza, a myśl: „Szlag, kto to jest?!” strasznie męczy. I trochę
obciach pytać w połowie rozmowy: „No wszystko fajnie, ale kim ty w ogóle jesteś
i skąd się znamy?”.
Miałam
taką sytuację na trzecim roku studiów. Siedziałam na korytarzu na ławce, obok
mnie usiadła jakaś dziewczyna i zaczęłyśmy rozmawiać o zajęciach, o książkach,
o wykładowcach. Rozmowa była przyjemna, więc z myślą „fajna dziewczyna, warto
jeszcze kiedyś pogadać” zapytałam, z której jest grupy. Dziewczyna zrobiła
dziwną minę, spojrzała na mnie jeszcze dziwniej i odpowiedziała krótko: „Z
twojej”.
Chciałam
się zapaść pod ziemię. Bo ludzi z mojej grupy, poza osobami, z którymi
najwięcej rozmawiałam, też nie rozpoznawałam. Rozpoznanie uruchamiało się
dopiero wtedy, gdy znajdowaliśmy się razem w sali na zajęciach, bo wtedy już
kojarzyłam, kim powinna być każda z twarzy.
Mniej
efektowny, ale świeższy przykład: w grudniu w ramach imienin poszłam z
partnerem na film „Na noże”. Przez cały seans męczyła mnie myśl, że znam jedną
z aktorek, widziałam ją już przecież, i to na pewno w kilku filmach, ale kto to
jest?... Napisy końcowe ujawniły, że to Jamie Lee Curtis. Gdy zobaczyłam
nazwisko na liście obsady, nagle twarz stała się znana, jakby ktoś zdjął
zasłonę. Tak, wiem, że nierzadko tak bywa z twarzami aktorów. Ale teraz wyobraźcie
sobie taki sam sposób (nie)rozpoznawania twarzy u ludzi, z którymi macie na co
dzień do czynienia. I już przestaje być zabawnie.
Obecnie
z każdym dniem poznaję w pracy kolejnych i kolejnych ludzi – kolejne i kolejne
twarze, które być może wprawią mnie kiedyś w zakłopotanie, bo one mnie
rozpoznają, a ja ich nie. Najgorsze, że wtedy prawdopodobnie te twarze (i ich
właściciele) się na mnie obrażą.

Bo
to jest drugi problem, i to nawet gorszy niż moje zmagania się z niepamiętaniem
/ nierozpoznawaniem. Ja sobie jakoś tam poradzę, w najgorszym wypadku po prostu
kogoś na ulicy nie rozpoznam. Niestety większość ludzi nie będzie tego
wiedziała albo nie będzie rozumiała, wierzyła – i zwyczajnie się na mnie
obrazi.

Weszłam
wczoraj do bistra; jakaś dziewczyna siedząca przy stoliku niedaleko drzwi powiedziała
mi „Cześć” i zrobiła taką minę, jakby mnie znała. Mechanizm obronny uruchomił
się od razu: niezobowiązujące „Cześć” („Hm, czy ja ją znam?”), nieco nieobecna
mina („W razie gdybym znała, lepiej nie prowokować kontaktu, bo skąd ja ją znam?,
ja nie wiem”), chwila oddechu przy innym stoliku („Uf, nie było kłopotliwej
konfrontacji, podczas której musiałabym może użyć jej imienia albo ulokować ją
w jakimś miejscu czy jakiejś sprawie, przez którą się znamy”), wreszcie chwila
refleksji, gdy mózg przerzucał slajdy z kolejnymi twarzami osób, które mogłyby
być twarzą tej dziewczyny przy stoliku (bo to nie tak, że nie umiem wyobrazić
sobie danej twarzy. Po prostu wyobrażenie i rzeczywistość nie chcą się na
siebie nałożyć, niczym dwie równoległe, które się nie spotykają) i żałosne próby
dopasowania („A może to X? Nawet podobna, ale to ona czy nie ona?”).
Gdy
ta moja nierozpoznana twarz podeszła wraz z inną koleżanką, której twarz
pamiętam lepiej (bo częściej ją widuję), mózg dopasował slajd do rzeczywistej
osoby. Tak, to rzeczywiście była ona. Już mi nawet nie było głupio, byłam po
prostu koszmarnie zmęczona tym swoim nieumieniem.
Prozopagnozja
– tak, spotkałam się z tym terminem. Prozopagnozja, choroba nierozpoznawania
twarzy. Chory może nie być w stanie nie rozpoznać nawet bliskich osób w tłumie
obcych. Nie wiem, czy w moim przypadku to dobra diagnoza – nie cierpię na aż
tak skrajną przypadłość. Ale też prozopagnozja, na ile udało mi się wyczytać,
nie musi wcale przybierać tych ekstremalnych form; ogólnie jest określana jako
„nieumiejętność rozpoznawania twarzy”, „upośledzenie w rozpoznawaniu twarzy”.
Czyli – formy natężenia są różne. Może (najprawdopodobniej) więc zaliczam się
do grupy dotkniętej tą chorobą.

Bo
to, jak się okazuje, jest choroba, pewne upośledzenie. Nie gniewacie się na
kogoś, kto ma upośledzony wzrok i nie widzi, upośledzony słuch i nie słyszy,
upośledzenie fizyczne, przez które nie chodzi, prawda? Więc nie gniewajcie się
na mnie za to, że mam upośledzenie związane z rozpoznawaniem twarzy. Tak, wiem,
odbiera się to nieraz dosyć osobiście – przecież twarz to ta „najbardziej ja”
część nas, nasza wizytówka, to, co sami w lustrze widzimy wielokrotnie i
zarazem jedna z niewielu części naszego ciała, której bez lustra zobaczyć nie
możemy. Twarz to my, my to twarz – i nierozpoznanie jej można odbierać jako
brak szacunku, wyraz pogardy, takie odebranie komuś jego kwintesencji
człowieczeństwa (z fizycznego punktu widzenia). Rozumiem to. Mnie też jest
miło, gdy ktoś mnie rozpoznaje, zapamiętuje moją twarz, przypomina ją sobie po
długim czasie. Też się czuję wtedy ważna, doceniona, lubiana. Niestety – tak
jak niewidomy nie odzyska wzroku, jeśli „bardziej się postara”, tak samo
człowiek z upośledzonym rozpoznawaniem twarzy nie zyska umiejętności ich
rozpoznawania, jeśli „bardziej się postara”. A prozopagnozję, przypomnę,
określa się też terminem „ślepota twarzy”.

Więc
nie obrażajcie się na mnie. Nie obrażajcie się na nas. Na nas – bo gdy wczoraj
napisałam o tej sytuacji na prywatnym Facebooku, odezwało się trochę moich
znajomych ze słowami: „Ja też. Też tak mam. Cierpię na to samo”. Istniejemy.
Może nie jesteśmy idealnymi przykładami prozopagnozji, nie jesteśmy Bradem
Pittem, który ponoć nie był w stanie rozpoznawać Angeliny Jolie. Jesteśmy
zwykłymi ludźmi z różnym stopniem natężenia tego problemu. Jeśli Was nie
rozpoznajemy – to dlatego, że mechanizm odpowiadający za rozpoznawanie twarzy u
nas źle działa. To nie złośliwość, brak kultury, foch czy wywyższanie się – to
brak pewnego biegu, który Wy macie (farciarze), a my nie. Nie chcę o tym myśleć
jako o chorobie, ale już określenie „upośledzenie” bardziej mi pasuje. Tak, mam
upośledzoną umiejętność rozpoznawania twarzy. Jak czasem powtarzam, gdy
wyjaśniam komuś swój problem: to i tak szczęście, że jeszcze nie zaczynam dnia
od podejrzliwego pytania: „Co pani robi w mojej łazience?”, skierowanego do mojego
odbicia w lustrze.
I
to wcale nie jest kiepski dowcip – najskrajniejszą formą prozopagnozji jest
nieumiejętność rozpoznawania własnej twarzy. Wyobraźcie sobie, że patrzycie w
lustro, dzień w dzień, i to, co tam widzicie, to jakaś obca baba, jakiś obcy
facet. Widzicie swoje zdjęcia i nie umiecie nałożyć twarzy z fotografii na
świadomość „ja”. Nie rozpoznajecie własnej twarzy – twarzy, która jest tym
podstawowym, najwyraźniejszym, najbardziej oczywistym fizycznym elementem „ja”.
To musi być koszmar.
Jestem
zatem wdzięczna własnemu mózgowi, że potrafi rozpoznać moją (naszą) twarz. Może
powinnam się pogodzić z tym, że na więcej go nie stać. I tylko mogę mieć
nadzieję, że ludzie, którzy mnie znają, będą w stanie to zrozumieć i wybaczyć
mi, gdy minę ich kiedyś bez słowa, jakbyśmy się nie znali.
Bo,
jak podają źródła, które udało mi się znaleźć: leczenie prozopagnozji jest
właściwie niemożliwe. Czyli jeszcze przez kilkadziesiąt lat muszę z tym żyć. W
takich momentach szczególnie mam nadzieję, że nie istnieje żadne życie po
śmierci. Co ja bym zrobiła, gdybym po śmierci napotkała stada dusz / duchów
krzyczących: „O, cześć, fajnie cię widzieć, co u ciebie, pamiętasz mnie, ej,
pracowałyśmy razem, byliśmy razem w fundacji, jestem twoim rodzicem, jestem
twoim chłopakiem, jestem twoją wieloletnią przyjaciółką”? Chyba szlag by mnie
trafił, taki pośmiertny szlag: nawet na tamtym świecie człowiek musi się męczyć
z tym, że nie rozpoznaje twarzy. Do kitu takie życie po życiu. Serio, wystarczy
mi problemów, jakie mam na tym świecie przez tę nieszczęsną prozopagnozję.
Pociesza
mnie to, że nie jestem z tą przypadłością sama. I że twarze osób, które często
i regularnie widzę, potrafią mi się zapamiętać do momentu kolejnego spotkania i
łatwiej mi je rozpoznać nawet w tłumie. Ale po dłuższym niewidzeniu potrzebuję
chwili (lub kilku chwil), żebym mogła uznać, że tak, rozpoznaję tę twarz. Przynajmniej
na czas tego spotkania.
Nie
obrażajcie się na ludzi z prozopagnozją. Nawet wtedy, gdy pytają, skąd Was
znają, choć znają Was na tyle, że powinni z miejsca rozpoznać.
Basiu jak się kiedykolwiek spotkamy- obiecuję sie przedstawić kto zacz że mnie😁w trosce o Twój komfort psychiczny
OdpowiedzUsuńNo to przy okazji. Szukam miejscówki na wesele w Lublinie. Czy znasz to - https://dworekarkadia.pl/wesela.html
OdpowiedzUsuńEwentualnie jakieś inne, godne uwagi?