
Mam urlop (no, końcówkę urlopu) i mi się nie chce. Nic mi się nie chce. Przez cały urlop nic mi się nie chciało.
Trzy
tygodnie niechemisiów w pełnej akcji. OK, nauczyłam się jeździć na rolkach,
pojechałam na plażę, czytam, oglądam, sprzątam mieszkanie, spędzam czas z
partnerem i zwierzakami. Ale nie chce mi się – nie chce mi się robić nic
konkretnego. Wymagającego. Pracowego.
Nie
pracowałam w czasie urlopu. W zasadzie nic. No, były ze dwa małe wyjątki, bo to
była sprawa na cito, ale poza tym – nie ruszyłam palcem. A, zaznaczmy, oczywiście zrobiłam
sobie listę zadań służbowych do zrobienia w czasie urlopu (stary nałóg). W
pierwszy dzień urlopu mózg wyśmiał mnie tak, że ogłuchłam, i śmieje się do
dziś, tylko na szczęście już gorzej słyszę. Śmieje się, a jednocześnie
sabotuje. Efekt? Wyleguję się pół dnia, czytam przez prawie cały czas, ściągam
nowe książki na czytnik. W tym tygodniu największym wyczynem było sprzątniecie
całego mieszkania i zrobienie sobie porządnie paznokci. Mój mózg dalej ryczy ze
śmiechu i podsuwa pomysły w rodzaju „Hej, przeczytajmy jeszcze jeden thriller”
albo „Leżenie na balkonie i objadanie się owocami to najbardziej odpowiedzialna
robota na świecie!”.
Jednym
słowem, mój mózg rozmnaża niechcemisie bez końca. A co najlepsze (najgorsze) –
dobrze mi w otoczeniu tych niczego niechcących miśków.
Rok
temu w Dniu Pracoholika pisałam na Facebooku o pracoholizmie. Sprawa jest
aktualna – nadal mam wyrzuty sumienia, że nie pracowałam w czasie urlopu, że odpoczywałam,
że w czasie przeznaczonym na lenia byłam leniwa, a nie aktywna. Ale jednak w
ostatnich latach coraz lepiej uświadamiam sobie sam problem, umiem coraz
skuteczniej zastopować ataki paniki pod tytułem „połowa urlopu, a ja nadal nic
nie zrobiłam do pracy!” i pozwolić sobie na leżenie do góry brzuchem w czasie
przeznaczonym na leżenie do góry brzuchem.
Wiecie,
co jest najśmieszniejsze? Jednocześnie z przyjemnością myślę o samym powrocie
do pracy. Wiem, że gdy wrócę, rozkręcę się jak torpeda na sterydach. Cieszę się
na rzeczy, które już wiem, że mam zrobić i o których jeszcze nie wiem, że mam
zrobić. Cieszę się, tak zwyczajnie i po prostu, że wrócę na uczelnię i że mój
gabinet znów będzie zapełniony listami rzeczy do zrobienia oraz karteczkami z
poskreślanymi poszczególnymi zadaniami, a ja będę tłuc w klawiaturę jak
szalona. Mózg cieszy się na nadchodzące najwyższe obroty.
Co
nie przeszkadza ani jemu, ani mnie miziać urlopowe niechcemisie i wychwalać
urlopowego lenia ze wszystkich stron.

Od
pewnych odruchów z okresu aktywnego pracoholizmu trudno się uwolnić – zwłaszcza
od nawyków myślowych. Widzę, ile czasu pewne przekonania się u mnie utrzymują,
i to na takim paskudnym, emocjonalnym poziomie, który radośnie ignoruje poziom
intelektualny. Mogę sobie tłumaczyć, mogę rozumieć, mogę wiedzieć, że to
logiczne. A potem wchodzi jakieś durne, przeterminowane odczucie, które niby
już dawno wylądowało na śmietniku, ale wciąż tam hoduje swoją pleśń i
podśmierduje – i logika od tego smrodu prawie mdleje. A ja znów rozliczam się z
faktu, że w czasie urlopu… miałam urlop.
Po
części na pewno jest to też kwestia współczesnego sposobu życia – jesteśmy ciągle
dostępni pod telefonem, mailem, na fejsie, w SMS-ach. Ale poczucie winy z
powodu niepracowania miałam jeszcze wtedy, gdy nie miałam Internetu, a komórka
funkcjonowała trochę bardziej na zasadach telefonu stacjonarnego, jeśli chodzi
o zasadę bycia ciągle osiągalną.
W
gruncie rzeczy to dość komiczne, że człowiek musi się uczyć na nowo odpoczywać.
Przypomina mi się Efekt weekendu i świetnie opisany paradoksalny
kierunek: ludzie najpierw walczyli o to, by mieć prawo do wypoczynku (zasada 3
razy 8 – 8 godzin pracy, 8 godzin snu i 8 godzin dla siebie), gdy zaś już to
prawo uzyskali, zaczęli intensywnie pracować nad jego utratą.
A
potem, gdy się zorientowali, co narobili, ruszyli od nowa do odzyskiwania
wolnego czasu.
Czekam
na moment, gdy rynek zaleją coachowie odpoczynku i psycholodzy lenistwa.
Przydaliby się, serio. Na razie coachuję się i terapeutyzuję na własną rękę:
– nie
zaglądam na pocztę służbową;
– leżę
w łóżku tak długo, jak chcę leżeć;
– czytam
– fachowe rzeczy też, ale przede wszystkim rozrywkowe;
– wyleguję
się na tym balkonie, ile się da;
– nie
robię to-do list na dany dzień ani tydzień. Mój Bullet Journal też dostał urlop
– wyjdzie to nam obojgu na dobre;
– po
każdym posiłku robię sobie długą sjestę, z herbatą, książką i kolejną herbatą,
i kolejną, i kolejną;
– zanim
wstanę z łóżka, kanapy albo leżaka, pięć razy się zastanawiam, czy naprawdę
muszę wstawać;
– jeśli
już wstanę, staram się jak najszybciej wrócić z powrotem;
– robię
bzdety. Na przykład porządkuję kolekcję e-booków, bardzo starannie i troskliwie.
Pożera to dużo czasu, bawi i zwyczajnie uniemożliwia zrobienie czegokolwiek
produktywnego. Ups.
Jednym
słowem: lenistwo opanowało mnie, moją głowę, moje ciało. A ja się nawet
szczególnie nie broniłam. Szczerze mówiąc, nawet nie miałam za bardzo siły się
bronić. W tym roku naprawdę zasłużyłam na medal „Urlopowy Śmierdzący Leń, Który
Nie Kiwnął Palcem”. Jestem z siebie dumna.
Zostały
mi jeszcze trzy wolne dni (plus to popołudnie). Bez cienia wstydu stwierdzam
głośno i oficjalnie, że zamierzam je spędzić na leżeniu, czytaniu, lenieniu się
samej, z partnerem i zwierzakami. Może w poniedziałek się wysilę i przed
pierwszym dniem pracy pomaluję paznokcie na nowy kolor. A może nie.
Jaki
to był (jest) cudowny urlop. Takiego potrzebowałam. I będę potrzebować.
Brak komentarzy