Mam
świetną pracę, którą ogromnie lubię. Mam fajnych rodziców. Mam wspaniałego
partnera. Mam teściową, której można mi tylko pozazdrościć. Mam dobrą pensję.
Mam grupę bliskich mi i wspierających osób. Dostaję sygnały, że różne moje
działania są doceniane. W tej chwili, po wylenieniu się w czasie urlopu, czuję
się taka odprężona, cieszę się z powrotu na uczelnię, cieszę się ze spotykania
znów codziennie ludzi, z którymi pracuję, cieszę się z popracowych popołudni i
wieczorów, które spędzam, jak tylko chcę. Czuję, jak rośnie we mnie zapał do
pracy po trzech tygodniach nicnierobienia. Przychodzą mi do głowy pomysły na
nowe teksty na ten blog i na blog uczelni, a także ochota na powrót do pewnego
projektu literackiego, który od paru lat za mną chodzi. Mam poczucie, że życie
jest ciekawe, pełne możliwości, wypełnione pozytywnymi elementami. Mam
poczucie, że jest mi zwyczajnie w tym moim życiu fajnie. I czekam.
Na
co czekam? Ależ oczywiście, na katastrofę.
Jeden
z przekazów, który noszę w sobie od lat – zupełnie sprzeczny z całą masą innych
przekazów, które otrzymałam i które jak najbardziej chcę zachować – brzmi:
„Jeśli jest dobrze, to znak, że zaraz się wszystko zawali. Albo chociaż jedna
rzecz, ale za to tak, że przygniecie wszystko, co dobre”. Straszny przekaz,
fatalistyczny przekaz, destrukcyjny przekaz; przekaz, od którego nie mogę się
uwolnić i który sprawia, że gdy dopada mnie wyjątkowa euforia życiowa, gdy
codzienność smakuje zbyt dobrze, gdy aż mam ochotę podskakiwać z zadowolenia –
zaczynam się bać. Zaczynam się bać odczuwania tej radości, okazywania jej,
przyznawania się do niej przed samą sobą; bo odczuć, okazać, przyznać się –
wydaje się prowokowaniem losu.
Pamiętacie
z mitologii greckiej opowieść o pewnym człowieku, który był absolutnie
szczęśliwy? Miał wszystko: i zdrowie, i majątek, i urodę, i mądrość, był wręcz
uosobieniem szczęścia. Był tak szczęśliwy, że… ludzie zaczęli go unikać. Nie,
nie z zazdrości; po prostu zaczęli się bać, że tym szczęściem rozdrażni bogów,
a kara, która na niego spadnie, dosięgnie i jego otoczenie. Człowiek ten
wrzucił do morza swój ukochany pierścień, aby choćby tak naruszyć nieco własne
szczęście: poprzez utratę czegoś bardzo dla siebie cennego; niestety, wkrótce
potem odnalazł pierścień w podanej na posiłek rybie. „Ale mam szczęście”,
powiedziałaby każda inna osoba; ale nie on. Dla niego (i jego otoczenia) był to
znak, że nie da się uwolnić od zagrożenia. I rzeczywiście, w końcu nadeszła
zapowiadana katastrofa: bogowie, zirytowani tym, że jakiś człowiek śmie cieszyć
się szczęściem godnym mieszkańców Olimpu, zafundowali mu niezły zestaw
„podwójne nieszczęście polane sosem rozpaczy, cierpienie gratis, upokorzenie z
dolewką”.
Bogowie
nie lubią zbyt szczęśliwych ludzi. Zbyt wielkie ludzkie szczęście to bezczelne
drażnienie bogów, które zostanie ukarane. Taki był przekaz – i nieważne, że
tamten człowiek był szczęśliwy, bo był, i tyle (można by powiedzieć: nie jego
wina, że przydarzały mu się same dobre rzeczy). Po prostu dostał przypadkiem
to, co mu się nie należało, więc musiał za to oberwać.
Pomyślcie:
cofamy się parę tysięcy lat wstecz, a mitologia grecka opowiada o czymś, co
dalej pokutuje w naszych głowach. To obawa przed wyzywaniem losu – tak jakby
pracowanie nad tym, by mieć fajne życie, było jak pokazywanie środkowego palca
agresywnemu „kibicowi” wędrującemu z kijem bejsbolowym. To przekonanie, że
jakieś wyższe siły są zazdrosne o ludzkie szczęście lub przynajmniej mało tym
faktem zachwycone – niczym wredna krewna, która zawsze, na każdym spotkaniu
rodzinnym, musi nam czymś dogryźć, żebyśmy przypadkiem nie mieli wrażenia, że
jesteśmy cokolwiek warci. To niepokojąca i niekomfortowa myśl, że lepiej nie
cieszyć się zbyt głośno, zbyt mocno, zbyt radośnie, bo wtedy na pewno coś się
zawali – bo cieszenie się swoim szczęściem to odpowiednik głośnego krzyczenia w
górach, gdy lawina tylko czeka, na kogo by tu runąć.
Spotykałam
taki przekaz w rodzinie, w szkole, w książkach, na studiach, w pracach.
Przybiera on przeróżne formy, łagodniejsze i ostrzejsze; w formie
najskrajniejszej może to być wręcz agresja i poczucie obrazy, że ktoś śmie się
cieszyć swoim życiem, tym, co go cieszy. Czasem mam wrażenie, że niektórzy
ludzie naprawdę czują się osobiście dotknięci tym, że inni się uśmiechają, są z
czegoś zadowoleni, nie chodzą z ponurą miną i nie powtarzają w kółko „wszystko
jest beznadziejne”. Czasem pada proroctwo: „Nie ciesz się tak, nie ciesz,
jeszcze zobaczysz, jeszcze ci nie będzie do śmiechu”, wypowiadane pełnym
ponurej satysfakcji tonem. Czyli co? Dostaniesz to, na co zasługujesz, a przez
to, że czujesz się szczęśliwy, zasługujesz jedynie na same nieszczęścia?
Chwilami
się zastanawiam, czy obecnie to takie nasze typowo polskie zachowanie, czy powszechny
nawyk myślowy, który wiele społeczeństw przechowuje niczym element kulturowego
spadku. Nie wiem. Wiem tylko, że sama nie jestem wolna od tej myśli, tego
niepokoju, tego koszmarnego przekazu, który sprawia, że gdy dochodzę do punktu,
w którym całą sobą czuję radość z codziennego życia – dogania mnie również
przeczucie nadchodzącego zagrożenia. Bo „jest za dobrze”. Bo „to się zemści, że
jest tak dobrze”. Bo „w życiu musi być równowaga i zaraz coś uderzy z taką samą
siłą, z jaką przed chwilą głaskało”. I jeśli cokolwiek się później wydarzy
niemiłego (nawet drobiazg), nadchodzi refleksja: „No tak, przecież było za
dobrze. No tak, tak to się kończy, gdy człowiek za bardzo się cieszy. No tak,
mam za swoje, trzeba się było tak nie obnosić z tym, że jak fajnie i w ogóle”.
Mój
mózg wchłonął wielowiekowe podejrzenie, że jest gdzieś granica życiowej
radości, którą wolno osiągnąć człowiekowi, a wszystko, co ją przekracza – to
bluźnierstwo, bluźnierstwo zaś zawsze zostaje ukarane. „Zakończeniem jest
śmierć” – ten tytuł kryminału Agathy Christie (na marginesie, rozgrywającego
się w starożytnym Egipcie) można by przerobić na potrzeby tego tematu
następująco: „Zakończeniem jest katastrofa”. Albo: „Zakończeniem jest
nieszczęście”. Albo (żeby utrzymać jednosylabowe zakończenie): „Zakończeniem
jest pech”. O tak, ta ostatnia wersja jest najlepsza. Zakończeniem jest pech. Bez
względu na to, jak obecnie jest dobrze, radośnie, szczęśliwie – zakończeniem
jest pech, więc nie masz się co cieszyć.
Czytane
tak na sucho, w poście, czarno na białym – powyższe stwierdzenie to straszna
bzdura, koszmarna głupota, idiotyzm do sześcianu. A jednak jako myśl dopadająca
człowieka w samym środku radosnego dnia – nadal potrafi wywołać strach. Strach,
że skoro jest dobrze, to jest zbyt dobrze, a skoro jest zbyt dobrze, to zaraz
będzie źle, musi być źle, bo przecież nie może być tak dobrze, że aż za dobrze.
Może
stąd się bierze zjawisko „narzekanie jako sport narodowy”? Narzekanie jest
bezpieczniejsze. Kto narzeka, nie prowokuje – losu, bogów, czegokolwiek.
Narzekający zawsze zabezpieczony. Albo – przezorny zawsze ponarzekany. Trochę
niegramatycznie, ale wiadomo, o co chodzi.
Przeczytajcie
jeszcze raz pierwszy akapit tego posta. Gdy go pisałam, czułam radość – bo te
wszystkie rzeczy, które wymieniłam, ogromnie mnie cieszą. Gdy go przeczytałam podczas
poprawiania całego tekstu – poczułam obawę. Teraz, gdy naciskam „publikuj”,
wręcz się boję. Rzucam tym akapitem wyzwanie – losowi, bóstwom, jakimś siłom,
czemukolwiek, co Wam przyjdzie do głowy. Rzucam wyzwanie życiu, mówiąc mu
głośno, że się z niego cieszę – takie mam nieprzyjemne odczucie. Racjonalna
część mnie uśmiecha się kpiąco. Zabobonna (a w bardzo wielu z nas tkwi choćby taki
malutki kawałeczek zabobonności) jest ciężko przerażona. Naruszamy tabu,
dziewczyno. Prowokujemy coś, żeby nam udowodniło, że to niedobrze, jeśli jest
dobrze, a przede wszystkim – jeśli się przyznaje, że jest dobrze. Trzymaj gębę
na kłódkę i po cichu dziękuj, że nieszczęście jeszcze nie nadeszło.
Brak komentarzy