
Uwielbiam
książki i tematy dotyczące rozwoju osobistego. To taka moja prywatna mała
obsesja, której nikomu nie narzucam, ale którą sama żyję: rozwój osobisty,
zarządzanie czasem, planowanie, cała reszta. Publikacje z tej dziedziny
mogłabym czytać bez końca. Jasne, wiele nadaje się do kosza (takie
super-hiper-optymistyczno-zamerykanizowane grafomańskie efekty trzech
przemyśleń na krzyż), ale znalazłam też już całkiem niezły zestaw tytułów,
które rzeczywiście wnoszą coś sensownego.
Ponieważ
obecnie przeżywam fazę fascynacji e-bookami (o tym kiedy indziej), kupiłam
sobie niedawno na stronie księgarni Helion cztery książki (e-książki
właściwie). Jedna z nich przyciągnęła mnie tytułem: „30 dni do zmian” Edyty
Zając. Opis też wyglądał interesująco, więc dałam jej szansę – w końcu
namiętność do tych tematów zobowiązuje. I jestem pozytywnie zaskoczona. Z
reguły polskie publikacje tego typu popadają w jedną z dwóch skrajności: albo
nadmierne pseudozamerykanizowanie (wszystko jest super, optymizm w każdej
chwili, uśmiechaj się, nawet gdy ci wbiją pinezkę w zadek, możesz wszystko,
nawet jeśli to absolutnie niemożliwe, a w ogóle to law, pis end zapłać za moją
książkę przy kasie), albo nadmierna… jakby to nazwać, wymuszona nijakość, która
sprawia, że wprawdzie autor wydaje się kompletną łamagą, ale przynajmniej i
czytelnik nie czuje się gorszy.
„30
dni do zmian” nie przesadza z optymizmem ani z wyciąganiem wszelkich możliwych
problemów, z najazdem kosmitów i brakiem w sklepach papieru toaletowego podczas
drugiej fali koronawirusa łącznie. Podtytuł „Dokonaj życiowej metamorfozy w
kilka tygodni” może, owszem, odstraszać – przecież większość poradników,
popporadników i hurr-durr-poradników sugeruje, że w tydzień spłacimy kredyt,
zdobędziemy Nobla (za cokolwiek, może za wszystko) i wynajdziemy lekarstwo na
raka. Ale podtytuł, jak to podtytuł, rządzi się prawami marketingu. W gruncie
rzeczy zaś te „30 dni” to zaledwie rozgrzewka do zmiany, ale za to – porządna
rozgrzewka.
Postanowiłam
podejść do sprawy porządnie, wręcz porządnie porządnie, więc założyłam notes na
notatki i plany wymagane w kolejnych rozdziałach. Powiedzmy sobie szczerze,
gdziekolwiek pojawi się hasło „rób notatki / załóż zeszyt / zapisz sobie /
zaplanuj”, jestem kupiona. Ale, ale, nie dałam się zwariować: do całego
materiału z książki i związanych z tym działań założyłam jeden zeszyt (za to
A4, z piękną okładką). Nie lubię przeznaczać kolejnych i kolejnych notatników
na rzeczy, które powinny tworzyć jedną całość. Mnożenie bytów potrafi się
zemścić, bo w końcu człowiek nie wie, gdzie co zapisał, i ani nie zapisuje
dalej (bo co gdzie powinien?), ani nie czyta tego, co już zapisał (przejrzeć
dwadzieścia zeszytów, żeby znaleźć jeden plan? A spadajcie).

Co
mamy w pierwszym tygodniu? To „Tydzień wyrzucania zbędnych rzeczy” (coś, co
lubię). Po jednym zadaniu na każdy dzień. Pierwsze: zrobić listę 100
celów (marzeń). Zrobione. Ponieważ co styczeń spisuję plany na nowy rok, taka
setka celów nie była trudna, na pewno też nie wyczerpywała wszystkiego, co będę
chciała zrobić przez kolejne lata. Zabawa świetna – pod warunkiem, że nie jest
się w sytuacji, gdy na takie listy za każdym razem wpisuje się te same rzeczy,
bo nigdy się nie zrealizowało ani jednej z nich.
Dzień
drugi – identyfikacja własnych stref eksperckich i swoich
stref rozwoju. To też coś, co w ostatnich latach powraca mi w rocznych planach,
więc poszło łatwo. Już dawno uwolniłam się od marzenia, by być specem w
dziedzinach, które kompletnie nie są moje, i coraz wyraźniej dostrzegam, w jakich
dziedzinach jestem dobra. W gruncie rzeczy, gdy podsumowuję minione piętnaście
lat, studia i pracę, widzę całkiem ładną, prostą (chociaż chwilami biorącą
łagodne zakręty) ścieżkę do miejsca, w którym jestem. A ponieważ jestem w
(prawie) połowie trzydziestki, myślę, że ta ścieżka wyszła mi naprawdę
przyzwoita.
Dzień
trzeci – planowanie realizacji marzeń. Czyli wybieramy 12
celów z listy stu; dwunastka do realizacji w ciągu nadchodzących 12 miesięcy.
OK, przyznaję, trochę oszukiwałam: przecież część tych celów to rzeczy, które
zaplanowałam na ten rok lub które będę chciała zrobić lada chwila, ale nie
szkodzi. Trochę również przeformułowałam zadanie: po pierwsze, wybrałam 7 „zadań
długotrwałych” do realizacji częściowej (bo będę nad nimi pracować cały rok i
na pewno jeden rok nie wyczerpie sprawy; przykładowo chcę nadrobić zaległości w
znajomości kanonu filmowego, a to więcej niż dwanaście filmów; chcę też usiąść
do swojego dużego pomysłu literackiego, a i tego w rok nie załatwię od początku
do końca). Po drugie, wybrałam 12 zadań krótszych, jednorazowych, do pełnego
zrealizowania (choćby nauczenie się porządnie gry na flecie, rozkręcenie tego
blogu, by nie zapadał się co parę miesięcy w czarną dziurę, selekcja fachowego
księgozbioru w gabinecie).

Dzień
czwarty – czas „porządkowania, oddawania, sprzedawania”,
czyli po prostu czyszczenia swojego otoczenia. Będę szczera: od tego zaczęłam,
to był mój dzień pierwszy i parę kolejnych. Poszło łatwo, bo mam za sobą dwa
podejścia do sprzątania z „Magią sprzątania” Marie Kondo, dzięki czemu szafa to
była krótka aktualizacja „te ciuchy się jednak nie sprawdziły”, a dzięki
czytnikowi łatwiej mi przyszło znieść do piwnicy pewne kolekcje kryminałów,
których prawdopodobnie już nigdy więcej nie przeczytam, ale jednak nie chciałabym
się pozbywać na zawsze zgromadzonych tomów.
Fakt,
znów małe oszustwo: to samo wielkie segregowanie i oddawanie muszę zrobić w
książkach fachowych trzymanych w pracy. To niestety trudniejsza sprawa, każda
fachowa pozycja to z jednej strony przypomnienie „ile pracy już włożyłam, ile
energii i innych zainwestowałam”, a z drugiej – myśl „hej, ale może to się
kiedyś do czegoś przyda?”. Nie wiem, kiedy i do czego, no ale „może się przyda”.
Zobaczymy, co przyjmie biblioteka uczelniana (wtedy przynajmniej będę miała
swoje książki pod ręką). Zobaczymy, czy w ogóle uda mi się przełamać i zrobić tę
selekcję, czy jedynie podzielę książki na przydające się w tej chwili bardziej
i mniej, i po prostu upchnę te ostatnie w tylnych rzędach na półkach…
Dzień
piąty: panowanie nad własnymi finansami. Zapisywanie, ile
się wydało i na co, ile się zarobiło, a ile z tego zostało (lub nie zostało). Robię
(choć z różnym skutkiem) od paru lat; więcej przy dniu siódmym.
Dzień
szósty: wyrzucanie zobowiązań. Niby brzmi zabawnie, ale
powiedzmy sobie szczerze: ile, ilu z nas ma na karku zobowiązania przyjęte, bo
wypadało, bo tak się dotąd robiło, bo może coś z tego będzie? Albo zobowiązania
zapomniane?
Jako
zapomniane potraktowałam różne stare konta (dawne blogi etc.). Są do usunięcia,
krok po kroku. Uznałam, że przejrzę dokładnie swoje grupy i polubione strony na
FB i usunę te, które mam, bo mam, choć nie korzystam. Zdecydowałam też, że po
zakończeniu obecnej korekty (drugiego tomu powieści koleżanki) na dłuższy czas zrezygnuję
z robienia redakcji i korekty. Nie dlatego, że tego nie lubię – po prostu będę
chciała zużyć ten czas i tę energię na własny projekt literacki.
Przy
okazji zrobiłam też listę zobowiązań do zostawienia. Wylądowały tam wszystkie
moje obecne działania zawodowe – coś, do czego dążyłam przez ostatnie pięć lat.
Obecnie nie ma w mojej pracy (pracach) nic, z czego chciałabym zrezygnować. Super.
No
i ostatni punkt, ostatni, siódmy, dzień – „planowanie ambitnie
własnych zysków”. Czyli obliczenia zarobkowe. Sprawy pieniędzy, zarabiania i
całej tej przestrzeni okropnie mnie krępują, więc nie będę się tu rozpisywać,
powiem tyle: zrobiłam sobie spis rzeczy, które muszę spłacić (typu: kredyt, coś
wziętego na raty, zaległa kara w bibliotece) i działań, które będą wspierać moją
finansową wolność (typu: ile co roku odkładać). Są to w gruncie rzeczy
podsumowania notatek, które prowadzę od pewnego czasu w osobnym „zeszycie finansowym”
(najstraszniejszy zeszyt w moim domu, zawiera spis wszystkich rachunków do
płacenia co miesiąc i inne wydatki. Czuję przed nim taki respekt, jak feudalny
chłop przed królem).
W
gruncie rzeczy ten pierwszy tydzień z „30 dniami do zmian” był tygodniem
podsumowującym, przypominającym i porządkującym zarazem, mało odkrywczym, za to
nieźle segregującym. Zaczynam teraz kolejny – „Tydzień próbowania czegoś nowego”
– ale to podsumuję sobie za kilka dni.
A
jaki w ogóle jest sens tego wszystkiego? Potrójny:
1)
po pierwsze, planuję na rok, potem na miesiąc, potem na tydzień (i na dni); ale
planowanie na krótkie okresy jest planowaniem w kontekście całego roku, czasem
więc pewne rzeczy mogą się rozmyć, zapomnieć pod natłokiem nowych spraw; a „30
dni” to taki skumulowany plan działań na uporządkowanie, odświeżenie i
sprawdzenie różnych kwestii;
2)
po drugie, to coś nowego; największym zagrożeniem to-do list i planowania jest
popadnięcie w przyzwyczajenie, które wprawdzie ma swoje dobre strony – wiem już,
co mi się najlepiej sprawdza – ale ma też złe. Mogę zacząć działać mechanicznie;
mogę się zamknąć w tym, co wygodne, i ignorować nowe propozycje, no bo po co
wychodzić ze strefy komfortu; wreszcie mogę przegapić okazję, by doświadczyć
czegoś nowego, spróbować innych form i być może odkryć coś jeszcze lepszego;
3)
czasem dobrze zrobić sobie szybki „audyt” siebie za pomocą odmiennego narzędzia
– to pozwala ocenić, na ile stare narzędzia się sprawdzają. Po pierwszym
tygodniu z „30 dniami do zmian” mogę uznać, że dotychczasowe metody pracy z
planowaniem, jakie stosowałam, zdecydowanie mi odpowiadają i się bronią, będę z
nich dalej korzystać (choć niewykluczone, że wzbogacę je o parę elementów z
książki Zając. Robienie dwa, trzy razy w roku listy zobowiązań, które na siebie
wzięłam, z ocenieniem, co chcę kontynuować, a z czego wolę zrezygnować, to
dobra myśl).
MGM Grand Casino Hotel and Spa in Ridgefield - MapyRO
OdpowiedzUsuńLocated in 춘천 출장안마 the heart of the US, Grand Casino 서산 출장샵 Hotel and 대구광역 출장안마 Spa is home 파주 출장마사지 to the best in entertainment and gaming. It is close to the 밀양 출장안마 attractions and shopping