
Drugi
tydzień proponowany w „30 dniach do zmian” nosi nazwę „Tydzień próbowania
czegoś nowego”. Dla mnie nie do końca było to za każdym razem sięganie po nowe –
okazało się, że część działań to coś, co albo już robiłam, albo w miarę
regularnie robię, albo zaczęłam robić gdzieś po drodze. W gruncie rzeczy
bardziej pasowałoby mi tu określenie: tydzień aktywizowania wartościowych czynności.
Dzień
ósmy to „zaczepka”; zadanie polega na odzywaniu się codziennie (przez dwa
tygodnie) do jeden znajomej lub zaprzyjaźnionej osoby, z którą się dawno nie
miało kontaktu. Fakt, trochę mnie to zmobilizowało do wysłania wreszcie kilku
wiadomości, które planowałam wysłać od dłuższego czasu, a parę osób odezwało
się samo z siebie. Założenie tego zadania jest takie: w codziennym pośpiechu
gubimy relacje z ważnymi dla nas ludźmi, więc trzeba o te relacje zadbać, a dbanie
o relacje to podtrzymywanie kontaktu. Nic odkrywczego, wiem. Paradoks polega na
tym, że to, co jest mało odkrywcze, często okazuje się diabelnie odkrywcze.
Dzień
dziewiąty – „praca nad własnym wizerunkiem”. To akurat nie jest sprawa, którą
się załatwi w jeden dzień; przyznam, że potraktowałam zadanie wizerunkowe
bardzo po macoszemu, bo nad tym, co możemy rozumieć przez własny wizerunek,
pracuję krok po kroku od pewnego czasu (przykładowo ostatnie trzy miesiące – spora
rewolucja w szafie). Rozbawiła mnie natomiast propozycja autorki, by wyrobić
sobie wizytówki, niezależnie od miejsca pracy; takie „wizytówki wizerunkowe”,
jak rozumiem. Może za bardzo utożsamiam wizytówkę z konkretnym stanowiskiem czy
funkcją, a może po prostu wizytówki są w moim przekonaniu na szarym końcu działań
na rzecz kreowania własnego wizerunku. Niekiedy śmieszyły mnie otrzymywane
wizytówki – wyraźny przerost formy nad treścią, bo wizytówka była wypasiona,
ale przedstawiane przez nią „kim jest właściciel wizytówki” już niekoniecznie.
No
dobrze, wizytówki mnie nie przekonały (wystarczą mi służbowe, wystarczająco rozdymają
ego), przechodzimy do dnia dziesiątego, czyli „dodania własnemu słownictwu tego
czegoś”, wzbogacenia go. Zając zwróciła uwagę na istotną rzecz: sporo
(większość? Niemal każdy?) z nas ma swoje nawyki słowy, swoje wyrazowe klisze,
swoje odruchy werbalne. Ja też. Jako wzrokowiec uparcie mówię do studentów „proszę
spojrzeć / proszę popatrzeć”, gdy coś im ustnie objaśniam. Na szczęście nie mam
nawyku powtarzania „generalnie, to znaczy, jakby” (a przynajmniej mam taką
nadzieję). Niemniej pogrzebanie (choćby co jakiś czas) w słownikach wcale nie
jest złym pomysłem – coś się odświeży, coś się sprostuje, coś się nowego
wychwyci. Przykładowo irytuje mnie, gdy ktoś używa słowa „tudzież” jako
synonimu słowa „albo” (o „bynajmniej” nie będę się nawet wypowiadać, to poniżej
wszystkiego); więc dla własnego spokoju sumienia przeczytałam tego dnia (po raz
któryś w życiu) objaśnienie znaczenia „tudzież” w słowniku języka polskiego (zauważyłam,
że im bardziej jestem pewna, że rozumiem jakieś słowo lub wiem, jak się je
pisze, tym bardziej czuję potrzebę upewnienia się o tym w słownikach, znowu i
znowu). Było to pouczające tudzież interesujące.


Dzień
jedenasty został przeznaczony na „docenianie i podziwianie innych”. Nie lubię
doceniać i podziwiać na zawołanie, ale sam pomysł popieram, bo zdecydowanie w
tym naszym typowo polskim podejściu do ludzi za mało okazujemy sobie nawzajem,
że się za coś cenimy, podziwiamy, jesteśmy wdzięczni. Listę ludzi, których doceniam
i podziwiam, mam w głowie; dość często dochodzi tam nowe nazwisko. Okazywać to
docenianie i podziwianie chyba umiem (mam nadzieję); za to zauważyłam, że
ludzie nieraz mają problem z przyjęciem do wiadomości, że ktoś ich docenia czy
podziwia. Nie tylko nie jesteśmy uczeni okazywania podziwu – nie jesteśmy też
uczeni przyjmowania go. A szkoda.
Dzień
jedenasty to był czwartek – akurat wtedy mieliśmy współorganizowane przez
uczelnię spotkanie z coachem (ciekawe i zostawiające po sobie parę inspiracji);
a potem, pod wpływem impulsu, który popchnął mnie w drugą stronę ulicy, poszłam
– po raz pierwszy po wielu miesiącach przerwy – na medytację do ośrodka. I to
chyba był mój najważniejszy moment realizacji czwartkowego zadania – bo wdzięczność,
jaką czułam z powodu tej wspólnej medytacji i chyba dwugodzinnej rozmowy o
buddyzmie, miała niesamowitą siłę.

Dzień
dwunasty – „kontakt z naturą”. To był piątek, więc mój kontakt z naturą
ograniczył się do wędrówki kilkoma ulicami po sklepach; ale ponieważ jestem
zakochana w mieszkaniu w centrum miasta, potraktowałam to jako małą wycieczkę
po sąsiedzkich okolicach. Więcej kontaktu z naturą zafundowałam sobie w weekend,
podczas posiłku na balkonie i spaceru z przyjaciółkami. W każdym razie –
zgadzam się, kontakt z naturą jest ważny, i w gruncie rzeczy powinno być
niepokojące, że ktoś może potrzebować aż książki o rozwoju osobistym, by sobie
przypomnieć, jak miło jest pójść do parku, przejść się chodnikiem czy popatrzeć
na drzewo.

Dzień
trzynasty – „stworzenie sobie kącika spokoju”. Subtelna przypominajka z „Własnego
pokoju” Virginii Woolf i coś, o czym Ute Ehrhardt pisała
w „Niegrzecznych dziewczynkach”: kulturowo jest przyjęte, że dorosłe kobiety
nie mają w mieszkaniu jakiegoś osobnego swojego miejsca (porównajmy – męskie
gabinety), że ich prywatna przestrzeń jest mniej istotna i potrzebna.
Jestem
mocno terytorialna i na szczęście mam własną przestrzeń – mój gabinet w mieszkaniu.
To zresztą coś, co siedzi mi w głowie od lat: czy remont, czy przeprowadzka,
muszę mieć swój kąt, tylko dla siebie, do swojej pracy i swojego relaksu. Mój obecny
pokój od samego początku stał się moim „kątem spokoju”, tyle że urządzonym
nieco tymczasowo (meble, kanapa); w ramach realizowania sobotniego zadania
wypisałam więc kilka pomysłów na nową aranżację wnętrza, bo docelowo będę
chciała zupełnie zmienić styl.
Ale
nawet jeśli nie ma się warunków, by mieć dla siebie cały wolny pokój – można przecież
zrobić w mieszkaniu jakiś „punkt własny” czy relaksowy. Wygodny fotel, ładny
stolik, półka z ulubionymi książkami; cokolwiek. Brak takiego własnego, wyłącznie
swojego miejsca w domu wydaje mi się czymś przerażającym.
Dzień
czternasty – „biznesowe spotkania z kimś bliskim”. Świetna propozycja, z której
urodził mi się własny pomysł (do zrealizowania z bardzo dobrą koleżanką). Coachowie
coachami, szkoleniowcy szkoleniowcami, ale gdzieś nam kompletnie umknęła myśl o
zwykłym drugim człowieku, który też chce ciekawie rozwijać swoje życie – jako partnerze
w rozwoju. Przecież nawet nie musimy iść tą samą ścieżką, wystarczy, że
korzystamy z podobnych przyrządów podczas wędrówki i omawiamy plany swoich
podróży. Tego, jak sobie uświadomiłam, naprawdę mi brakuje w mówieniu o rozwoju
osobistym – drugiego piechura. Tematyka rozwoju osobistego została intensywnie
owinięta wokół „ja indywidualna, która się rozwija”, do towarzystwa zaś tej
rozwijającej się mnie wyznaczono fachowców – psychologów, coachów, szkoleniowców,
trenerów; w efekcie umknęło gdzieś, że towarzyszyć mi może taka sama jak ja „inna
rozwijająca się” osoba, z którą wspólnie będę odkrywać nowe lądy – nawet jeśli
każda z nas dotrze na inny kontynent. To miła – i niesamowicie inspirująca – myśl.
Brak komentarzy