Od pewnego czasu czytam czasopisma
od tyłu (o tym już w następnym poście). Zaczęłam więc i w tym przypadku od
ostatnich stron, a tam – małe zaskoczenie, bo listy, które dotąd umieszczano na
końcu, teraz wylądowały na początku. O ile zmiana rozmiaru gazety, wprowadzona
na początku roku, mi odpowiada, o tyle zmiana grafiki budzi mieszane uczucia (Rafał Olbiński czasem przypada mi do
gustu, a czasem kompletnie odrzuca, niczym przestylizowana zabawa formą; akurat
sierpniowy zestaw – kobieta plus pies w ten sam kwiecisty deseń – jest całkiem
udany); podoba mi się nowy podział działów, natomiast na zmiany kolejności w
układzie treści reaguję, niestety, jak panna Marple w Zwierciadło pęka w
odłamków stos. Może nie byłam tak zirytowana jak ona, gdy podczas
przeglądania „Timesa” stwierdzała, że nekrologi są w zupełnie innej części
gazety i okrojone – ale i tak te listy przerzucone na początek mi zgrzytnęły.
Merytorycznie niczego to nie zmienia, wiem, ale listy zaliczam do grupy
„przeczytać w pierwszej kolejności podczas lektury od końca”, więc konieczność
przeskakiwania raz tu, raz tam zwyczajnie przeszkadza. No trudno, jakoś to
przeżyję.
Pierwsze miejsce, przy którym aż zagięłam
róg strony: w Rekomendacjach kulturalnych pojawia się minirecenzja
książki SPA dla umysłu (Rafał Ohme i Ula Dąbrowska), poświęconej „emo
sapiens”, czyli ludziom, którzy „swoje emocje traktują jak siłę” (s. 85). Warto
przy okazji poszukać.
W tekście Tomasza Mazura W poszukiwaniu harmonii pojawia się świetny fragment, za który mam ochotę autora uściskać: „Człowiek nie musi przepatrywać w szale całego świata, żeby go poznać. Wystarczy, że wejdzie w siebie, wystarczy, że przepatrzy swoje życie – to wystarczy” (s. 83). To świetna kontra do tak popularnego teraz i chwilami wręcz opresyjnego podejścia „trzeba być wszędzie, przeżyć wszystko, spróbować wszystkiego i z niczego nie zrezygnować, bo wtedy nie będzie się naprawdę żyło”. Zostać na miejscu i pomyśleć jest metodą równie dobrą jak wyruszyć w podróż i doświadczyć; tyle że pierwszy wybór pasuje jednej grupie ludzi, drugi – innej, a jeszcze innej – mieszanka obu. Poza tym chwilami mam wrażenie, że z powodu ogólnej dostępności podróży przeceniamy niekiedy same te podróże, zapominając, że niektóre sprawy trzeba przemyśleć, zobaczyć i zrozumieć najpierw u siebie, by móc je później przyjąć u innych.
Tak od lat wyglądały moje urlopy, wakacje, przerwy świąteczne, długie weekendy, zwykłe weekendy, przypadkowe dni wolne (lub chorobowe). Jak mówiłam, od jakiegoś czasu z tym walczę (to znaczy walczę z własnym pracoholizmem) i pewne efekty już widzę, ale nadal jestem w grupie podwyższonego ryzyka i mogę się założyć, że ostatni dzień urlopu spędzę na przeganianiu grabiami wyrzutów sumienia z serii „za mało zrobiłam, za mało pracowałam, za mało zrealizowałam, za mało przeczytałam, posprzątałam, nauczyłam się i w ogóle wszystko za mało, tylko odpoczęłam za dużo, chociaż w sumie odpoczęłam też za mało, nawet tego nie umiem porządnie zrobić”. Wiem, że to mnie dopadnie, chociaż w tym roku zamierzam się lepiej bronić i mocniej machać grabiami. W każdym razie jeśli też macie problemy z wolnym od poczucia winy i niepotrzebującym usprawiedliwień odpoczywaniem podczas urlopu, warto ten tekst przeczytać – może któraś z opisanych tam „przeszkód dla luzu” okaże się Waszą przeszkodą (gorzej, gdy dopasujecie do siebie wszystkie), może Dekalog urlopowicza (s. 68) stanie się dobrym wsparciem, a może się zwyczajnie wkurzycie, że kolejny raz w czasie urlopu wykańcza Was poczucie winy „o kurde, nie pracuję!” i uda Wam się choć odrobinę lepiej zadbać o własny relaks. Ja zamierzam.
JAK NIE ZWARIOWAĆ
W tekście Tomasza Mazura W poszukiwaniu harmonii pojawia się świetny fragment, za który mam ochotę autora uściskać: „Człowiek nie musi przepatrywać w szale całego świata, żeby go poznać. Wystarczy, że wejdzie w siebie, wystarczy, że przepatrzy swoje życie – to wystarczy” (s. 83). To świetna kontra do tak popularnego teraz i chwilami wręcz opresyjnego podejścia „trzeba być wszędzie, przeżyć wszystko, spróbować wszystkiego i z niczego nie zrezygnować, bo wtedy nie będzie się naprawdę żyło”. Zostać na miejscu i pomyśleć jest metodą równie dobrą jak wyruszyć w podróż i doświadczyć; tyle że pierwszy wybór pasuje jednej grupie ludzi, drugi – innej, a jeszcze innej – mieszanka obu. Poza tym chwilami mam wrażenie, że z powodu ogólnej dostępności podróży przeceniamy niekiedy same te podróże, zapominając, że niektóre sprawy trzeba przemyśleć, zobaczyć i zrozumieć najpierw u siebie, by móc je później przyjąć u innych.
Eliksir leśnej głuszy Agnieszki Chrzanowskiej to teoretycznie banalne, bo tak już wielokrotnie
przerabiane mówienie o potrzebie kontaktu z naturą i o jej pozytywnym wpływie
na nasze zdrowie (fizyczne oraz psychiczne). Wielokrotnie przerabiane, zgoda, i
co z tego? Powtórka sytuacji z tematem odchudzania, akceptowania swego ciała i
zdrowego jedzenia: tyle się już o tym powiedziało, napisało etc., ale problem
dalej jest. Problem związany z niedocenianiem wartości, jaką jest kontakt z
naturą, kontakt bezpośredni, na żywo i naturalny, również istnieje dalej. „Okazało
się, że ludzie żyjący w otoczeniu zieleni są bardziej zadowoleni z życia i w
mniejszym stopniu doświadczają problemów psychicznych” (s. 63). Banał, tak? To
przejdźcie się po Szczecinie – skądinąd jednym z najbardziej zielonych miast
Polski – i zobaczcie, ile w ostatnim roku powycinano wielkich, pięknych drzew
przy chodnikach. O tym, że trzeba poszerzyć ulice, dobudować parkingi etc.,
mówi się sporo i to ma być OK; ale o tym, że zieleń jest człowiekowi potrzebna
do normalnego funkcjonowania, mówi się „za dużo, bo przecież wszyscy o tym
wiedzą”... i dalej wycinają.
Ten tekst uprzytomnił mi, jakie mam
szczęście – mam ogród i w każdej chwili mogę sobie patrzeć na tyle zieleni, ile
tylko zechcę. Ale nie każdy po powrocie do domu może wyjść z książką do ogrodu
albo rozpocząć weekend od ogrodowego śniadania. Przestańcie wycinać te drzewa w
mieście, do diabła!
Zdecydowanie polecam Pchać czy ciągnąć,
czyli dizajn dla ludzi – rozmowę z profesorem Donem Normanem, zajmującym
się między innymi doradztwem z zakresu projektowania. Jest tam sporo świetnych
uwag na temat tego, jak projektanci często zapominają o najważniejszym
elemencie swego projektu – przyszłych użytkownikach, którym projekt ma się nie
tylko podobać, lecz również… nie sprawiać problemu. Chciałabym zmusić do
przeczytania tego tekstu osoby, które projektowały wnętrze dzisiejszej Kaskady
(moim zdaniem architektem naczelnym był Pratchettowski Bezdennie Głupi Johnson,
a rozkład Kaskady za każdym razem, gdy tam wejdę, wywołuje u mnie atak
wścieklizny, maksymalne podniesienie adrenaliny i ochotę, by oflagować się tam
z transparentem „Odszkodowanie za straty moralne dla każdego, kto musiał choć
raz wejść do Kaskady!”). I jeszcze kazałabym ten tekst przeczytać geniuszom od
tych przedziwnych „obrotowych” drzwi, które są i w Kaskadzie, i w Turzynie –
atak klaustrofobii, poczucie zagięcia przestrzeni i zwolnienie normalnego tempa
poruszania się do jakiegoś koszmarnego ślimaczenia gwarantowane. Bogowie, kto
to projektował. Bogowie, niech ten, kto to projektował, sam sobie przez te
kretyńskie drzwi przechodzi, najlepiej do końca życia.
„Nie musimy przechodzić na nowe
technologie tylko dlatego, że powstają”, stwierdza pod koniec rozmowy Don
Norman (s. 45). Czy to nie brzmi Wam jak wyjątkowo prowokacyjna deklaracja niepodległości?
Dla mnie – przepiękna, bo dopiero co uznałam, że przy odnawianiu umowy
telefonicznej nie wymienię smartfona na nowy; obecny model, choć już pewnie
senior z punktu widzenia dizajnów smartfonowych, wyjątkowo mi odpowiada.
Wolność w nowych trendach dizajnerskich to też prawo do niepodążania za nimi za
wszelką cenę tylko dlatego, że się pojawiają – taki morał wynoszę w
zacytowanego zdania.
NEWS NEWSOWI OKA NIE WYKOLE (NA PEWNO?)
Dzieciom, nauczycielom i – szczególnie!
– ludziom odpowiedzialnym za tworzenie podstawy programowej kazałabym
przeczytać (tak ze sto razy. Dziennie) tekst Elli Rhodes Perswazja szyta na
miarę. O tym, jak funkcjonują fake newsy i jak my funkcjonujemy w
przestrzeni, w której łatwiej znaleźć informację fałszywą, zafałszowaną lub w
jakiś sposób przerobioną, powinniśmy oczywiście dowiedzieć się wszyscy. Pod
koniec jednak pojawia się pewne zdanie: „Ważne, by już małe dzieci zachęcać do
krytycznego myślenia, uczyć je, że niczego nie należy uznawać tak po prostu za
pewne i prawdziwe. Trzeba sprawdzać daną informację, dowiedzieć się, czy jest
potwierdzona” (s. 51). To zdanie wprost wydaje się wymierzone w upośledzone
epokowo modele edukacji, tak jak obecny pruski model edukacji, od którego wciąż
nie możemy się w Polsce uwolnić. Nastawienie na system „przyjmij informację bez
dyskusji, bo tak mówi pani / podręcznik / podstawa programowa, wbij informację
do głowy, nie dyskutuj z informacją, pamiętaj informację, niczego więcej z nią
nie rób, bo i po co” wychowuje informacyjnych wtórnych analfabetów, którzy
owszem, potrafią informację przeczytać, nawet zrozumieć, zapamiętać – ale nie
potrafią jej weryfikować, podawać w wątpliwość, wyszukiwać. Od jakiegoś już
czasu nie żyjemy w epoce, w której najwyższą wartością jest zdobycie i
utrzymanie informacji, bo informacje nas wprost zalewają, pchają się drzwiami i
oknami; najważniejszą umiejętnością umysłu XXI wieku nie jest zapamiętanie jak
największej liczby informacji (i tak się nie da, i tak się nie powinno przy tym
informacyjnym zalewie). Żyjemy w epoce informacyjnej, a najważniejszą
umiejętnością i kompetencją umysłu XXI wieku jest informacji szukać, informację
weryfikować, (z) informacją pracować.
Ale tego wciąż nie uczy się systemowo,
jako jednego ze stałych elementów, na równi z czytaniem i dodawaniem; w efekcie
dzieciaki (i nastolatki, i dorośli) tkwią w informacyjnym zagubieniu, narażone
na połykanie fake newsów niczym fast foodów, z naiwną wiarą, że to zbilansowana
dieta – wiarą, która się prędzej czy później zemści, tylko w przeciwieństwie do
problemów żywieniowych, przy których możemy uzyskać pomoc lekarza, trenera
personalnego czy diet coacha, tu nie mamy co liczyć na infocoacha, antifakenews
managera czy podobny twór. Czemu? A bo tak jakby nie stworzyliśmy – i nadal nie
tworzymy – gruntu do uczenia się, jak rozpoznawać fałszywe informacje i jak się
w ogóle poruszać się w dzisiejszej przestrzeni informacyjnej. No nie
stworzyliśmy, ups. Drogie kolejne pokolenie dzieciaków urodzonych ze smartfonem
przy kciuku – męcz się z fake newsami samo, sorry, może wreszcie coś wymyślisz.
MOŻE BYĆ NIEŹLE
Przejdźmy w przyjemniejszą przestrzeń:
wakacje, urlop, odpoczynek! Jak dobrze odpocząć Daniela Melerowicza też
można by uznać za odgrzewanie starych kotletów, bo i o potrzebie odpoczynku, i
o konieczności nauczenia się, jak zostawić pracę w… pracy, gada się co najmniej
tyle samo co o zieleni i odchudzaniu bez opętania. Może i się mówi, może i
więcej, tylko znów – co z tego? Sama nadal, mimo kilkuletniej już pracy nad
własnym pracoholizmem i mimo poczynienia sporych postępów, mam z urlopem
problem. Teoretycznie wiem dużo, niby mam wszystko przemyślanie i poukładane,
na poziomie merytorycznym zdaję sobie sprawę, zgadzam się, jestem świadoma… i
guzik. Albo inaczej: i urlop pracujący. Albo urlop z wyrzutami sumienia. Albo
urlop, podczas którego zaplanowałam za dużo i w efekcie robię za mało, katuję
się wyrzutami sumienia plus po urlopie czuję się jeszcze bardziej zmęczona,
wkurzona i zniechęcona do wszystkiego.
Tak od lat wyglądały moje urlopy, wakacje, przerwy świąteczne, długie weekendy, zwykłe weekendy, przypadkowe dni wolne (lub chorobowe). Jak mówiłam, od jakiegoś czasu z tym walczę (to znaczy walczę z własnym pracoholizmem) i pewne efekty już widzę, ale nadal jestem w grupie podwyższonego ryzyka i mogę się założyć, że ostatni dzień urlopu spędzę na przeganianiu grabiami wyrzutów sumienia z serii „za mało zrobiłam, za mało pracowałam, za mało zrealizowałam, za mało przeczytałam, posprzątałam, nauczyłam się i w ogóle wszystko za mało, tylko odpoczęłam za dużo, chociaż w sumie odpoczęłam też za mało, nawet tego nie umiem porządnie zrobić”. Wiem, że to mnie dopadnie, chociaż w tym roku zamierzam się lepiej bronić i mocniej machać grabiami. W każdym razie jeśli też macie problemy z wolnym od poczucia winy i niepotrzebującym usprawiedliwień odpoczywaniem podczas urlopu, warto ten tekst przeczytać – może któraś z opisanych tam „przeszkód dla luzu” okaże się Waszą przeszkodą (gorzej, gdy dopasujecie do siebie wszystkie), może Dekalog urlopowicza (s. 68) stanie się dobrym wsparciem, a może się zwyczajnie wkurzycie, że kolejny raz w czasie urlopu wykańcza Was poczucie winy „o kurde, nie pracuję!” i uda Wam się choć odrobinę lepiej zadbać o własny relaks. Ja zamierzam.
W Nigdy nie było lepiej Martin Schröder z jednej strony pokazuje, dlaczego żyjemy w wyjątkowo dobrych czasach
(postęp medycyny, postęp techniczny, dostęp do edukacji etc.), z drugiej zaś –
wyjaśnia, dlaczego, paradoksalnie, wydaje nam się, że dzisiejsze czasy są
gorsze od dawnych. I to, dodajmy, pokazuje i wyjaśnia bardzo sensownie, bez
żadnego „chciałbym, ale nie mogę”. Przy czytaniu tego tekstu przypominały mi
się różne uwagi, które niekiedy słyszę, uwagi w stylu „kiedyś nie było tyle
przemocy w domu”, „kiedyś nie było pedofilii” czy „kiedyś w ogóle ludzie nie
robili takich strasznych rzeczy albo robili je rzadko”. No nie, przede
wszystkim – kiedyś nie było takiego dostępu do informacji. Złe rzeczy istniały
zawsze, tak samo jak dobre; po prostu uzyskanie o nich informacji wymagało o
wiele więcej czasu czy pieniędzy albo… albo nikogo nie interesowało. Dzisiejszy
efekt globalnej wioski to między innymi zainteresowanie tym, co się dzieje u
sąsiadów – nie tylko tych zza płotu, z drugiej ulicy czy nawet z miasta obok,
lecz również tych z kraju obok, z kontynentu o ocean stąd i z drugiej połowy
półkuli. Warto przeczytać sobie ten tekst, by: a) wyrwać się ze schematycznego
myślenia „jak teraz jest strasznie źle”, b) nie dać się ogłupić kliszami
myślowymi „kiedyś było super, dziś jest do kitu” i c) trochę bardziej docenić
swoją codzienność.
KRÓTSZY CZAS PRACY TO LEPSZA PRACA?
Świetny jest tekst Cztery dni pracy i
wystarczy? Kamila Wojdyły; świetny z dwóch powodów. Po pierwsze, od dawna
jestem zawziętą przeciwniczką dupogodzin i myślenia – typowego dla wielu
polSkich instytucji – że praca wykonana to praca wysiedziana (od punkt ósmej do
punkt szesnastej), a jeśli zrobiłaś swoją pracę wcześniej, to nie możesz
wcześniej wyjść, bo ci się nie należy, należy ci się co najwyżej dowalenie
cudzych obowiązków (bo skoro skończyłaś zadanie wcześniej, to znaczy, że zadań
masz za mało). Dupogodzinom, poezji minorum gentium polskiej filozofii pracy,
powinnam poświęcić osobny post (albo i cały cykl), bo to materiał niezwykle
bogaty. Wracając do artykułu: przypomniały mi się inne teksty o eksperymentach
międzynarodowych firm, eksperymentach w postaci skracania czasu pracy (przy
utrzymaniu stałych zarobków) i/lub wprowadzania zasady, że jakiś procent czasu
pracy pracownik ma prawo przeznaczyć na własny rozwój, własne pasje lub
zadania. Efekt? Wzrost efektywności pracy – i to ogromny wzrost. Odzywa się
złośliwe prawo Parkinsona, zgodnie z którym praca rozszerza się na cały
dostępny na nią czas – tu odwrócone, bo praca i jej tempo musiały się zmieścić
w skróconym czasie. Ogólnie rzecz biorąc, jestem całym sercem za
dostosowywaniem czasu pracy do ilości, ważności i pilności pracy, za
elastycznym czasem pracy i w ogóle za myśleniem w kategoriach efektywności
zamiast dupogodzin. Ale…
Ale. Ale jest też druga strona medalu i tę
drugą stronę medalu uświadomił mi właśnie tekst Wojdyły. Nie w każdej pracy da
się, można albo powinno się skracać jej czas. Nie każda praca ma na to
przestrzeń – bo skrócenie czasu pracy jest możliwe głównie tam, gdzie zadania
mają charakter w miarę kreatywny i – przede wszystkim – rzeczywiście mogą być
wykonane szybciej. Typowa praca produkcyjna raczej więc odpada (choć w
przyszłości – kto wie?). Lekarzowi, zwłaszcza chirurgowi, nikt nie będzie
mówił: „Stary, masz na tę operację trzy godziny zamiast pięciu, więc weź jakoś
szybko ogarnij przeszczep, transfuzję, wycięcie czy co tam ci na stole
wylądowało”. Skrócony czas pracy ma też prawdziwy sens tam, gdzie ludzie dobrze
zarabiają i są w stanie utrzymać się z jednej pracy; w krajach uboższych, w
których z jednej pensji ledwo się człowiek utrzymuje, skrócenie czasu pracy
oznacza zwykle, że uwolniony czas poświęci się na (kolejną) pracę dodatkową.
Tak, my też należymy do tej grupy krajów, suprajs.
Przyznam, że te uwagi zmusiły mnie trochę
do zweryfikowania twardego stanowiska „trzeba skrócić czas pracy”. Nie bez
znaczenia jest też inna kwestia, o której pisze Wojdyło i którą trzeba również
uwzględnić: oduczyliśmy się odpoczywać, więc skrócenie czasu pracy to konieczność
dodatkowego nauczenia się relaksu bez wyrzutów sumienia. Niestety.
Natomiast na zadane przez autora w leadzie
pytanie: „W krótszym czasie można zdziałać więcej, czterodniowy tydzień pracy
zwiększa efektywność pracowników – dowodzą badania. Dlaczego zatem jeszcze go
nie wprowadzono?” odpowiem z przyjemnością, mimo że się powtórzę. W Polsce go
nie wprowadzono i pewnie jeszcze długo się nie wprowadzi, bo mamy mentalność
dupogodzin. Praca, by była prawdziwa, musi być wysiedziana na tyłku od ósmej do
szesnastej. Kto jest w pracy krócej, kto ma e-pracę, kto kończy zadania
szybciej – ten nie pracuje naprawdę i ma pracy za mało. Bo nie wysiedział jej
na tyłku.
Nie mam pojęcia, jak wyleczyć polskich
pracodawców i pracowników z mentalności dupogodzin. Chyba po prostu trzeba ich
zderzać z rzeczywistością. Dobrze chociaż, że są już miejsca, które rozumieją
różnicę między efektywnością pracy a wysiedzeniem pracy. Dobrze, że sama
pracuję w takim miejscu.
KREATYWNOŚĆ (NAD)OBOWIĄZKOWA
Nadszedł czas na temat numeru (czytanie od tyłu pozwala zostawić najlepsze smakołyki lekturowe na deser): kreatywność. Pomysł Krzysztofa Szubzdy na popytanie samego siebie o własną kreatywność i opowiedzenie o tym samemu sobie to niezłą zabawa, choć jakiś złośliwy chochlik od razu podsunął mi wizję całej gromady grafomanów, którzy po wydaniu książki (czy to w tradycyjnym wydawnictwie, czy to w self-publishingu – to naprawdę nie ma znaczenia) produkują kolejne i kolejne wielkie wywiady rzeki z samymi sobą i pytają samych siebie, z pełną powagą i przejęciem: „Ach, jak ci się udaje tworzyć takie głębokie, poruszające, pełne artyzmu arcydzieła?”. Przepraszam, lubię suchary.
Nadszedł czas na temat numeru (czytanie od tyłu pozwala zostawić najlepsze smakołyki lekturowe na deser): kreatywność. Pomysł Krzysztofa Szubzdy na popytanie samego siebie o własną kreatywność i opowiedzenie o tym samemu sobie to niezłą zabawa, choć jakiś złośliwy chochlik od razu podsunął mi wizję całej gromady grafomanów, którzy po wydaniu książki (czy to w tradycyjnym wydawnictwie, czy to w self-publishingu – to naprawdę nie ma znaczenia) produkują kolejne i kolejne wielkie wywiady rzeki z samymi sobą i pytają samych siebie, z pełną powagą i przejęciem: „Ach, jak ci się udaje tworzyć takie głębokie, poruszające, pełne artyzmu arcydzieła?”. Przepraszam, lubię suchary.
Ponieważ jednak kreatywność staje się
powoli swego rodzaju presją społeczną, bardzo dobrze, że Paweł Fortuna w Uwalniamy
kreatywność pisze wprost: „nie każde dziecko będzie geniuszem” (s. 16). I
warsztaty kreatywności nic tu nie pomogą. Nie, nie każde dziecko będzie
geniuszem, nie każdy pracownik będzie buchał kreatywnością, nie każdy dział
pracy kreatywności potrzebuje; a kreatywność nie załatwi niczego, jeśli po
wielkiej fali kreatywnych pomysłów nie będzie komu usiąść na tyłku,
rozplanować, dopiąć szczegółów i zacząć robić. Widywałam takie przypadki:
lawina pomysłów, roztoczone dookoła wielkie wizje, fenomenalne możliwości – a
trzy miesiące później absolutnie żadnego postępu, bo „przecież dałam pomysł,
czemu nikt nic z tym nie zrobił?”. „W realnym życiu jednak pomysł jest zaledwie
początkiem drogi”, pisze Fortuna (s. 21). No właśnie.
Poza tym czasem nadmiernie się staramy o
kreatywność tam, gdzie wystarczy winnicottowskie „wystarczająco dobrze”. Miałam
tak kiedyś przy pisaniu listu z podziękowaniami, który miał otrzymać każdy z
autorów opublikowanego zbioru artykułów. Dyskusja, czym zastąpić jedno
słowo (powiedzmy, że „ogromnie” czy „niezmiernie”), przedłużyła zakończenie
listu o dzień lub dwa. Mój argument „Nikt tego nie czyta, a jeśli czyta, to po
łebkach i na pewno nie rozważa, czy to arcydzieło retoryki” upadł pod
oczekiwaniem kreatywnej przeróbki słów „jesteśmy ogromnie wdzięczni za
współpracę”. Mówiłam z doświadczenia, jako autorka publikowana w różnych tomach
pokonferencyjnych i czytająca list od redakcji pod kątem „czy oni jeszcze
czegoś ode mnie chcą, na przykład podpisania brakującej umowy, czy mam już
święty spokój i mogę postawić książkę na półce”. Niestety, doświadczenie też
musiało iść wertować słowniki w poszukiwaniu kreatywnego zastępnika
niekreatywnego określenia.
Może więc nie wariujmy tak z tą
kreatywnością, bo część działań, zwłaszcza tych o mniejszym znaczeniu, można
załatwić schematem. Szkoda wysilać się na ukreatywnianie tego, co jest pro
forma, i spalanie się z wysiłku tam, gdzie wystarczy mały płomyk, by było
dobrze.
TO, CO MNIEJ UDANE
Wspominałam o materiałach mniej udanych. Spore wątpliwości wzbudził we mnie tekst Jean M. Twengee iGen: Dzieci, które nie chcą dorosną, bo choć ciekawie i sensownie wskazywał różne współczesne zjawiska związane z dorastaniem nowego pokolenia, to jednak, mam wrażenie, autorka poszła w kierunku tego samego upraszczania sprawy, które stosuje przeciętna „wiedza potoczna”, tylko w drugą stronę. Potocznie mówi się, że dzisiejsze nastolatki są – tu wstaw różne niezbyt pochlebne epitety, z których ogólnie wynika, że nie szanują, uważają, że wiedzą lepiej, za szybko sięgają po różne doświadczenia etc., za szybko próbują dorosnąć, by robić „dorosłe” rzeczy. W ujęciu Twengee wychodzi na to, że też są zbyt – ale zbyt wolne. Za wolno w dorosłość wchodzą, za bardzo nie chcą doświadczać pewnych dorosłych obowiązków, później przechodzą inicjację seksualną, później to, wolniej tamto. Patrzenie na współczesne pokolenie przez pryzmat „momentów przełomowych wieku młodzieńczego, które kiedyś były niemal uniwersalne” (s. 80), a których współczesne nastolatki doświadczają o wiele rzadziej, jest kolejną wersją stwierdzenia „za moich czasów, ja w twoim wieku”. OK, zmieniają się formy momentów przełomowych – bo i zmienia się społeczeństwo. Tak samo dzisiejszej kobiety między dwudziestym piątym a trzydziestym piątym rokiem życia nie można oceniać w kategoriach dorosłości, spełnienia, ułożenia życia i dojrzałości za pomocą wytycznych sprzed stu lat, bo dzisiejsza trzydziestka jest dojrzalsza raczej przez to, że ma pracę, niezależność finansową, zdolność kredytową czy spełnia swoje marzenia i ambicje niż przez to, że ma męża i dzieci – a przynajmniej to ostatnie nie jest jedyną ani ostateczną wytyczną. Pojawiły się nowe możliwości, nowe potrzeby i nowe przestrzenie, a małżeństwo i dzieci to po prostu jedna z dróg, której wcale nie trzeba wybierać, by być osobą dorosłą, dojrzałą i spełnioną (nawet jeśli konserwatywne koleżanki, konserwatywne partie i durne próby nałożenia podatków na bezdzietnych chcą nam wmówić coś innego). Wobec tego dziwienie się – a tym bardziej panikowanie – że przemiany społeczne i nowe technologie wywołały zmiany w procesie dojrzewania nowych pokoleń, jest zwyczajnie śmieszne, tak jak śmieszne jest oczekiwanie, że każde pokolenie będzie miało te same momenty przełomowe, te same kody i ten sam schemat przebiegu kolejnych etapów. Poza tym powiedzmy sobie szczerze: dla ludzi powyżej dwudziestego piątego roku życia młodsze pokolenie zawsze będzie „inne”, „nie takie, jak normalnie – czyli za moich czasów” i w jakiś sposób „niepasujące” – głównie do naszej własnej wersji dojrzewania. Bo każde kolejne pokolenie żyje w innych czasach, co czujemy szczególnie mocno właśnie teraz, gdy te czasy zmieniają się tak szybko, tak intensywnie i w tak różnych obszarach.
Wspominałam o materiałach mniej udanych. Spore wątpliwości wzbudził we mnie tekst Jean M. Twengee iGen: Dzieci, które nie chcą dorosną, bo choć ciekawie i sensownie wskazywał różne współczesne zjawiska związane z dorastaniem nowego pokolenia, to jednak, mam wrażenie, autorka poszła w kierunku tego samego upraszczania sprawy, które stosuje przeciętna „wiedza potoczna”, tylko w drugą stronę. Potocznie mówi się, że dzisiejsze nastolatki są – tu wstaw różne niezbyt pochlebne epitety, z których ogólnie wynika, że nie szanują, uważają, że wiedzą lepiej, za szybko sięgają po różne doświadczenia etc., za szybko próbują dorosnąć, by robić „dorosłe” rzeczy. W ujęciu Twengee wychodzi na to, że też są zbyt – ale zbyt wolne. Za wolno w dorosłość wchodzą, za bardzo nie chcą doświadczać pewnych dorosłych obowiązków, później przechodzą inicjację seksualną, później to, wolniej tamto. Patrzenie na współczesne pokolenie przez pryzmat „momentów przełomowych wieku młodzieńczego, które kiedyś były niemal uniwersalne” (s. 80), a których współczesne nastolatki doświadczają o wiele rzadziej, jest kolejną wersją stwierdzenia „za moich czasów, ja w twoim wieku”. OK, zmieniają się formy momentów przełomowych – bo i zmienia się społeczeństwo. Tak samo dzisiejszej kobiety między dwudziestym piątym a trzydziestym piątym rokiem życia nie można oceniać w kategoriach dorosłości, spełnienia, ułożenia życia i dojrzałości za pomocą wytycznych sprzed stu lat, bo dzisiejsza trzydziestka jest dojrzalsza raczej przez to, że ma pracę, niezależność finansową, zdolność kredytową czy spełnia swoje marzenia i ambicje niż przez to, że ma męża i dzieci – a przynajmniej to ostatnie nie jest jedyną ani ostateczną wytyczną. Pojawiły się nowe możliwości, nowe potrzeby i nowe przestrzenie, a małżeństwo i dzieci to po prostu jedna z dróg, której wcale nie trzeba wybierać, by być osobą dorosłą, dojrzałą i spełnioną (nawet jeśli konserwatywne koleżanki, konserwatywne partie i durne próby nałożenia podatków na bezdzietnych chcą nam wmówić coś innego). Wobec tego dziwienie się – a tym bardziej panikowanie – że przemiany społeczne i nowe technologie wywołały zmiany w procesie dojrzewania nowych pokoleń, jest zwyczajnie śmieszne, tak jak śmieszne jest oczekiwanie, że każde pokolenie będzie miało te same momenty przełomowe, te same kody i ten sam schemat przebiegu kolejnych etapów. Poza tym powiedzmy sobie szczerze: dla ludzi powyżej dwudziestego piątego roku życia młodsze pokolenie zawsze będzie „inne”, „nie takie, jak normalnie – czyli za moich czasów” i w jakiś sposób „niepasujące” – głównie do naszej własnej wersji dojrzewania. Bo każde kolejne pokolenie żyje w innych czasach, co czujemy szczególnie mocno właśnie teraz, gdy te czasy zmieniają się tak szybko, tak intensywnie i w tak różnych obszarach.
Mam po prostu wrażenie, że przeczytałam
kolejny tekst z serii „narzekam, że dzisiejsze nastolatki są tak inne od
nastolatków, którymi my byliśmy”; kolejny tekst wrzucający dorastające
pokolenie do worka „współczesna młodzież jest inna, ma problemy ze sobą i nie
ogarnia świata”. Nic odkrywczego, nawet jeśli ileś lat temu tamta współczesna
młodzież, na którą narzekano, miała irokezy, dzwony czy pofarbowane włosy, a
dzisiejsza współczesna młodzież ma smartfony, fejsa i aplikacje dorabiające
kocie uszy na głowie. Tak, zawiódł mnie ten tekst.
(Na marginesie – nic dziwnego, że
współczesna młodzież może nie chcieć dorastać, skoro z bycia młodym zrobiliśmy
wartość najwyższą i sami boimy się starości, a do tego napędzamy sobie
wzajemnie wyścig szczurów. Tyle że w tym z kolei ujęciu nie chce też „dorosnąć”
wielu dorosłych, którzy sięgają po takie „niedorosłe” wariactwa jak slow life,
slow food, life-work balance etc. Hej, blogowanie też nie jest dorosłe).
Jeszcze ad zawodów: zawiódł mnie też
dodatek do „Charakterów”, czyli książka. O szczęściu, jak wyjaśnia
podtytuł: gdzie szukać, jak zbudować, jak zatrzymać. Liczyłam na jakiś
nowy tekst – jednego lub kilku autorów – albo na zbiór różnych tekstów z
dawnych numerów (co „Charaktery” praktykowały często i co mi bardzo
odpowiadało, bo nie tylko pozwalało zebrać różne artykuły skupione wokół danego
tematu, lecz także umożliwiało dotarcie do tekstów opublikowanych w numerach
bardzo dawnych, do których trudniej mi dotrzeć). Dostałam natomiast… zbiór
cytatów, z „Charakterów” i niektórych wydanych przez nie książek. Zbiór cytatów
o tym, czym jest szczęście, jak do niego dotrzeć, jak je budować etc. Zbiór
całkiem ładny i sympatyczny, owszem, ale tak na dobrą sprawę ten tomik jest o
niczym. Może się spodobać, jeśli ktoś lubi antologie złotych myśli, natomiast
jako merytoryczna i dająca coś więcej publikacja jest kiepskim pomysłem,
zwłaszcza że te cytaty, wyrwane z szerszych kontekstów (czyli artykułów czy
książek, z których oryginalnie pochodzą i w których stanowią element głębszych
przemyśleń), przypominają zestawienie coelhowskich mądrości z serii „jeśli
drzwi są otwarte, to możesz je zamknąć lub ich nie zamykać”. Może kogoś trochę
zmotywują do dbania o własne szczęście albo natchną czymś, nie przeczę; sama
pewnie czasem sięgnę po ten zbiór, gdy będę potrzebowała okolicznościowego
cytatu. Gdyby jednak ten tomik funkcjonował samodzielnie, nie kupiłabym go; i
mam cichą nadzieję, że następna książka, jaka zostanie dołączona do
„Charakterów”, rzeczywiście będzie książką na jakiś temat, a nie antologią
ładnie brzmiących zdań.
Co nie zmienia faktu, że same „Charaktery”
warte są, jak zawsze, lektury, bo sporo w nich ciekawych tekstów; i nawet jeśli
człowiek się z czymś nie zgadza, to w przestrzeni „Charakterów” ma przekonanie,
że wolno mu się nie zgadzać, tak samo jak wolno mu się zgadzać lub pozostać
obojętnym. Być może to jest ich największa siła – zwłaszcza dziś, gdy w tak
wielu przestrzeniach chce się nas zmusić do opowiedzenia się absolutnie po
jednej stronie i absolutnie przeciwko drugiej stronie, bez prawa do
jakiegokolwiek „pomiędzy”, jakiejkolwiek szarości, jakichkolwiek „ale”. „Ale”
jest dobre. W „Charakterach” to „ale” jest chronione – bo „Charaktery” wiedzą,
że nieraz właśnie od tego „ale” wszystko się zaczyna.
fot. „Charaktery”, Pexels, Pixabay
Naprawdę ciekawy artykuł.
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem jeden z ciekawszych artykułów, który ostatnio czytałem
OdpowiedzUsuńSuper robota!
OdpowiedzUsuńCiekawy i interesujący artykuł. Myślę, że warto się w tą tematykę bardziej zagłębić.
OdpowiedzUsuń