Zaczął się sierpień, a sierpniowe „Charaktery” są dostępne już od paru dni (dlatego mogę napisać o nich dziś, bo skończyłam czytać w miniony weekend). Ten numer jest zdecydowanie ciekawy, dużo tekstów wciąga, dobór tematów wypada wyjątkowo dobrze, chociaż oczywiście trafiły się też materiały mniej udane (zwłaszcza dodatek, ale o tym na końcu).

Od pewnego czasu czytam czasopisma  od tyłu (o tym już w następnym poście). Zaczęłam więc i w tym przypadku od ostatnich stron, a tam – małe zaskoczenie, bo listy, które dotąd umieszczano na końcu, teraz wylądowały na początku. O ile zmiana rozmiaru gazety, wprowadzona na początku roku, mi odpowiada, o tyle zmiana grafiki budzi mieszane uczucia (Rafał Olbiński czasem przypada mi do gustu, a czasem kompletnie odrzuca, niczym przestylizowana zabawa formą; akurat sierpniowy zestaw – kobieta plus pies w ten sam kwiecisty deseń – jest całkiem udany); podoba mi się nowy podział działów, natomiast na zmiany kolejności w układzie treści reaguję, niestety, jak panna Marple w Zwierciadło pęka w odłamków stos. Może nie byłam tak zirytowana jak ona, gdy podczas przeglądania „Timesa” stwierdzała, że nekrologi są w zupełnie innej części gazety i okrojone – ale i tak te listy przerzucone na początek mi zgrzytnęły. Merytorycznie niczego to nie zmienia, wiem, ale listy zaliczam do grupy „przeczytać w pierwszej kolejności podczas lektury od końca”, więc konieczność przeskakiwania raz tu, raz tam zwyczajnie przeszkadza. No trudno, jakoś to przeżyję.

Pierwsze miejsce, przy którym aż zagięłam róg strony: w Rekomendacjach kulturalnych pojawia się minirecenzja książki SPA dla umysłu (Rafał Ohme i Ula Dąbrowska), poświęconej „emo sapiens”, czyli ludziom, którzy „swoje emocje traktują jak siłę” (s. 85). Warto przy okazji poszukać.

JAK NIE ZWARIOWAĆ


W tekście Tomasza Mazura W poszukiwaniu harmonii pojawia się świetny fragment, za który mam ochotę autora uściskać: „Człowiek nie musi przepatrywać w szale całego świata, żeby go poznać. Wystarczy, że wejdzie w siebie, wystarczy, że przepatrzy swoje życie – to wystarczy” (s. 83). To świetna kontra do tak popularnego teraz i chwilami wręcz opresyjnego podejścia „trzeba być wszędzie, przeżyć wszystko, spróbować wszystkiego i z niczego nie zrezygnować, bo wtedy nie będzie się naprawdę żyło”. Zostać na miejscu i pomyśleć jest metodą równie dobrą jak wyruszyć w podróż i doświadczyć; tyle że pierwszy wybór  pasuje jednej grupie ludzi, drugi – innej, a jeszcze innej – mieszanka obu. Poza tym chwilami mam wrażenie, że z powodu ogólnej dostępności podróży przeceniamy niekiedy same te podróże, zapominając, że niektóre sprawy trzeba przemyśleć, zobaczyć i zrozumieć najpierw u siebie, by móc je później przyjąć u innych.





Eliksir leśnej głuszy Agnieszki Chrzanowskiej to teoretycznie banalne, bo tak już wielokrotnie przerabiane mówienie o potrzebie kontaktu z naturą i o jej pozytywnym wpływie na nasze zdrowie (fizyczne oraz psychiczne). Wielokrotnie przerabiane, zgoda, i co z tego? Powtórka sytuacji z tematem odchudzania, akceptowania swego ciała i zdrowego jedzenia: tyle się już o tym powiedziało, napisało etc., ale problem dalej jest. Problem związany z niedocenianiem wartości, jaką jest kontakt z naturą, kontakt bezpośredni, na żywo i naturalny, również istnieje dalej. „Okazało się, że ludzie żyjący w otoczeniu zieleni są bardziej zadowoleni z życia i w mniejszym stopniu doświadczają problemów psychicznych” (s. 63). Banał, tak? To przejdźcie się po Szczecinie – skądinąd jednym z najbardziej zielonych miast Polski – i zobaczcie, ile w ostatnim roku powycinano wielkich, pięknych drzew przy chodnikach. O tym, że trzeba poszerzyć ulice, dobudować parkingi etc., mówi się sporo i to ma być OK; ale o tym, że zieleń jest człowiekowi potrzebna do normalnego funkcjonowania, mówi się „za dużo, bo przecież wszyscy o tym wiedzą”... i dalej wycinają.


Ten tekst uprzytomnił mi, jakie mam szczęście – mam ogród i w każdej chwili mogę sobie patrzeć na tyle zieleni, ile tylko zechcę. Ale nie każdy po powrocie do domu może wyjść z książką do ogrodu albo rozpocząć weekend od ogrodowego śniadania. Przestańcie wycinać te drzewa w mieście, do diabła!

Zdecydowanie polecam Pchać czy ciągnąć, czyli dizajn dla ludzi – rozmowę z profesorem Donem Normanem, zajmującym się między innymi doradztwem z zakresu projektowania. Jest tam sporo świetnych uwag na temat tego, jak projektanci często zapominają o najważniejszym elemencie swego projektu – przyszłych użytkownikach, którym projekt ma się nie tylko podobać, lecz również… nie sprawiać problemu. Chciałabym zmusić do przeczytania tego tekstu osoby, które projektowały wnętrze dzisiejszej Kaskady (moim zdaniem architektem naczelnym był Pratchettowski Bezdennie Głupi Johnson, a rozkład Kaskady za każdym razem, gdy tam wejdę, wywołuje u mnie atak wścieklizny, maksymalne podniesienie adrenaliny i ochotę, by oflagować się tam z transparentem „Odszkodowanie za straty moralne dla każdego, kto musiał choć raz wejść do Kaskady!”). I jeszcze kazałabym ten tekst przeczytać geniuszom od tych przedziwnych „obrotowych” drzwi, które są i w Kaskadzie, i w Turzynie – atak klaustrofobii, poczucie zagięcia przestrzeni i zwolnienie normalnego tempa poruszania się do jakiegoś koszmarnego ślimaczenia gwarantowane. Bogowie, kto to projektował. Bogowie, niech ten, kto to projektował, sam sobie przez te kretyńskie drzwi przechodzi, najlepiej do końca życia.





„Nie musimy przechodzić na nowe technologie tylko dlatego, że powstają”, stwierdza pod koniec rozmowy Don Norman (s. 45). Czy to nie brzmi Wam jak wyjątkowo prowokacyjna deklaracja niepodległości? Dla mnie – przepiękna, bo dopiero co uznałam, że przy odnawianiu umowy telefonicznej nie wymienię smartfona na nowy; obecny model, choć już pewnie senior z punktu widzenia dizajnów smartfonowych, wyjątkowo mi odpowiada. Wolność w nowych trendach dizajnerskich to też prawo do niepodążania za nimi za wszelką cenę tylko dlatego, że się pojawiają – taki morał wynoszę w zacytowanego zdania.


NEWS NEWSOWI OKA NIE WYKOLE (NA PEWNO?)



Dzieciom, nauczycielom i – szczególnie! – ludziom odpowiedzialnym za tworzenie podstawy programowej kazałabym przeczytać (tak ze sto razy. Dziennie) tekst Elli Rhodes Perswazja szyta na miarę. O tym, jak funkcjonują fake newsy i jak my funkcjonujemy w przestrzeni, w której łatwiej znaleźć informację fałszywą, zafałszowaną lub w jakiś sposób przerobioną, powinniśmy oczywiście dowiedzieć się wszyscy. Pod koniec jednak pojawia się pewne zdanie: „Ważne, by już małe dzieci zachęcać do krytycznego myślenia, uczyć je, że niczego nie należy uznawać tak po prostu za pewne i prawdziwe. Trzeba sprawdzać daną informację, dowiedzieć się, czy jest potwierdzona” (s. 51). To zdanie wprost wydaje się wymierzone w upośledzone epokowo modele edukacji, tak jak obecny pruski model edukacji, od którego wciąż nie możemy się w Polsce uwolnić. Nastawienie na system „przyjmij informację bez dyskusji, bo tak mówi pani / podręcznik / podstawa programowa, wbij informację do głowy, nie dyskutuj z informacją, pamiętaj informację, niczego więcej z nią nie rób, bo i po co” wychowuje informacyjnych wtórnych analfabetów, którzy owszem, potrafią informację przeczytać, nawet zrozumieć, zapamiętać – ale nie potrafią jej weryfikować, podawać w wątpliwość, wyszukiwać. Od jakiegoś już czasu nie żyjemy w epoce, w której najwyższą wartością jest zdobycie i utrzymanie informacji, bo informacje nas wprost zalewają, pchają się drzwiami i oknami; najważniejszą umiejętnością umysłu XXI wieku nie jest zapamiętanie jak największej liczby informacji (i tak się nie da, i tak się nie powinno przy tym informacyjnym zalewie). Żyjemy w epoce informacyjnej, a najważniejszą umiejętnością i kompetencją umysłu XXI wieku jest informacji szukać, informację weryfikować, (z) informacją pracować.



Ale tego wciąż nie uczy się systemowo, jako jednego ze stałych elementów, na równi z czytaniem i dodawaniem; w efekcie dzieciaki (i nastolatki, i dorośli) tkwią w informacyjnym zagubieniu, narażone na połykanie fake newsów niczym fast foodów, z naiwną wiarą, że to zbilansowana dieta – wiarą, która się prędzej czy później zemści, tylko w przeciwieństwie do problemów żywieniowych, przy których możemy uzyskać pomoc lekarza, trenera personalnego czy diet coacha, tu nie mamy co liczyć na infocoacha, antifakenews managera czy podobny twór. Czemu? A bo tak jakby nie stworzyliśmy – i nadal nie tworzymy – gruntu do uczenia się, jak rozpoznawać fałszywe informacje i jak się w ogóle poruszać się w dzisiejszej przestrzeni informacyjnej. No nie stworzyliśmy, ups. Drogie kolejne pokolenie dzieciaków urodzonych ze smartfonem przy kciuku – męcz się z fake newsami samo, sorry, może wreszcie coś wymyślisz.

MOŻE BYĆ NIEŹLE





Przejdźmy w przyjemniejszą przestrzeń: wakacje, urlop, odpoczynek! Jak dobrze odpocząć Daniela Melerowicza też można by uznać za odgrzewanie starych kotletów, bo i o potrzebie odpoczynku, i o konieczności nauczenia się, jak zostawić pracę w… pracy, gada się co najmniej tyle samo co o zieleni i odchudzaniu bez opętania. Może i się mówi, może i więcej, tylko znów – co z tego? Sama nadal, mimo kilkuletniej już pracy nad własnym pracoholizmem i mimo poczynienia sporych postępów, mam z urlopem problem. Teoretycznie wiem dużo, niby mam wszystko przemyślanie i poukładane, na poziomie merytorycznym zdaję sobie sprawę, zgadzam się, jestem świadoma… i guzik. Albo inaczej: i urlop pracujący. Albo urlop z wyrzutami sumienia. Albo urlop, podczas którego zaplanowałam za dużo i w efekcie robię za mało, katuję się wyrzutami sumienia plus po urlopie czuję się jeszcze bardziej zmęczona, wkurzona i zniechęcona do wszystkiego.


Tak od lat wyglądały moje urlopy, wakacje, przerwy świąteczne, długie weekendy, zwykłe weekendy, przypadkowe dni wolne (lub chorobowe). Jak mówiłam, od jakiegoś czasu z tym walczę (to znaczy walczę z własnym pracoholizmem) i pewne efekty już widzę, ale nadal jestem w grupie podwyższonego ryzyka i mogę się założyć, że ostatni dzień urlopu spędzę na przeganianiu grabiami wyrzutów sumienia z serii „za mało zrobiłam, za mało pracowałam, za mało zrealizowałam, za mało przeczytałam, posprzątałam, nauczyłam się i w ogóle wszystko za mało, tylko odpoczęłam za dużo, chociaż w sumie odpoczęłam też za mało, nawet tego nie umiem porządnie zrobić”. Wiem, że to mnie dopadnie, chociaż w tym roku zamierzam się lepiej bronić i mocniej machać grabiami. W każdym razie jeśli też macie problemy z wolnym od poczucia winy i niepotrzebującym usprawiedliwień odpoczywaniem podczas urlopu, warto ten tekst przeczytać – może któraś z opisanych tam „przeszkód dla luzu” okaże się Waszą przeszkodą (gorzej, gdy dopasujecie do siebie wszystkie), może Dekalog urlopowicza (s. 68) stanie się dobrym wsparciem, a może się zwyczajnie wkurzycie, że kolejny raz w czasie urlopu wykańcza Was poczucie winy „o kurde, nie pracuję!” i uda Wam się choć odrobinę lepiej zadbać o własny relaks. Ja zamierzam.




W Nigdy nie było lepiej Martin Schröder z jednej strony pokazuje, dlaczego żyjemy w wyjątkowo dobrych czasach (postęp medycyny, postęp techniczny, dostęp do edukacji etc.), z drugiej zaś – wyjaśnia, dlaczego, paradoksalnie, wydaje nam się, że dzisiejsze czasy są gorsze od dawnych. I to, dodajmy, pokazuje i wyjaśnia bardzo sensownie, bez żadnego „chciałbym, ale nie mogę”. Przy czytaniu tego tekstu przypominały mi się różne uwagi, które niekiedy słyszę, uwagi w stylu „kiedyś nie było tyle przemocy w domu”, „kiedyś nie było pedofilii” czy „kiedyś w ogóle ludzie nie robili takich strasznych rzeczy albo robili je rzadko”. No nie, przede wszystkim – kiedyś nie było takiego dostępu do informacji. Złe rzeczy istniały zawsze, tak samo jak dobre; po prostu uzyskanie o nich informacji wymagało o wiele więcej czasu czy pieniędzy albo… albo nikogo nie interesowało. Dzisiejszy efekt globalnej wioski to między innymi zainteresowanie tym, co się dzieje u sąsiadów – nie tylko tych zza płotu, z drugiej ulicy czy nawet z miasta obok, lecz również tych z kraju obok, z kontynentu o ocean stąd i z drugiej połowy półkuli. Warto przeczytać sobie ten tekst, by: a) wyrwać się ze schematycznego myślenia „jak teraz jest strasznie źle”, b) nie dać się ogłupić kliszami myślowymi „kiedyś było super, dziś jest do kitu” i c) trochę bardziej docenić swoją codzienność.


KRÓTSZY CZAS PRACY TO LEPSZA PRACA?

Świetny jest tekst Cztery dni pracy i wystarczy? Kamila Wojdyły; świetny z dwóch powodów. Po pierwsze, od dawna jestem zawziętą przeciwniczką dupogodzin i myślenia – typowego dla wielu polSkich instytucji – że praca wykonana to praca wysiedziana (od punkt ósmej do punkt szesnastej), a jeśli zrobiłaś swoją pracę wcześniej, to nie możesz wcześniej wyjść, bo ci się nie należy, należy ci się co najwyżej dowalenie cudzych obowiązków (bo skoro skończyłaś zadanie wcześniej, to znaczy, że zadań masz za mało). Dupogodzinom, poezji minorum gentium polskiej filozofii pracy, powinnam poświęcić osobny post (albo i cały cykl), bo to materiał niezwykle bogaty. Wracając do artykułu: przypomniały mi się inne teksty o eksperymentach międzynarodowych firm, eksperymentach w postaci skracania czasu pracy (przy utrzymaniu stałych zarobków) i/lub wprowadzania zasady, że jakiś procent czasu pracy pracownik ma prawo przeznaczyć na własny rozwój, własne pasje lub zadania. Efekt? Wzrost efektywności pracy – i to ogromny wzrost. Odzywa się złośliwe prawo Parkinsona, zgodnie z którym praca rozszerza się na cały dostępny na nią czas – tu odwrócone, bo praca i jej tempo musiały się zmieścić w skróconym czasie. Ogólnie rzecz biorąc, jestem całym sercem za dostosowywaniem czasu pracy do ilości, ważności i pilności pracy, za elastycznym czasem pracy i w ogóle za myśleniem w kategoriach efektywności zamiast dupogodzin. Ale…

Ale. Ale jest też druga strona medalu i tę drugą stronę medalu uświadomił mi właśnie tekst Wojdyły. Nie w każdej pracy da się, można albo powinno się skracać jej czas. Nie każda praca ma na to przestrzeń – bo skrócenie czasu pracy jest możliwe głównie tam, gdzie zadania mają charakter w miarę kreatywny i – przede wszystkim – rzeczywiście mogą być wykonane szybciej. Typowa praca produkcyjna raczej więc odpada (choć w przyszłości – kto wie?). Lekarzowi, zwłaszcza chirurgowi, nikt nie będzie mówił: „Stary, masz na tę operację trzy godziny zamiast pięciu, więc weź jakoś szybko ogarnij przeszczep, transfuzję, wycięcie czy co tam ci na stole wylądowało”. Skrócony czas pracy ma też prawdziwy sens tam, gdzie ludzie dobrze zarabiają i są w stanie utrzymać się z jednej pracy; w krajach uboższych, w których z jednej pensji ledwo się człowiek utrzymuje, skrócenie czasu pracy oznacza zwykle, że uwolniony czas poświęci się na (kolejną) pracę dodatkową. Tak, my też należymy do tej grupy krajów, suprajs.

Przyznam, że te uwagi zmusiły mnie trochę do zweryfikowania twardego stanowiska „trzeba skrócić czas pracy”. Nie bez znaczenia jest też inna kwestia, o której pisze Wojdyło i którą trzeba również uwzględnić: oduczyliśmy się odpoczywać, więc skrócenie czasu pracy to konieczność dodatkowego nauczenia się relaksu bez wyrzutów sumienia. Niestety.



Natomiast na zadane przez autora w leadzie pytanie: „W krótszym czasie można zdziałać więcej, czterodniowy tydzień pracy zwiększa efektywność pracowników – dowodzą badania. Dlaczego zatem jeszcze go nie wprowadzono?” odpowiem z przyjemnością, mimo że się powtórzę. W Polsce go nie wprowadzono i pewnie jeszcze długo się nie wprowadzi, bo mamy mentalność dupogodzin. Praca, by była prawdziwa, musi być wysiedziana na tyłku od ósmej do szesnastej. Kto jest w pracy krócej, kto ma e-pracę, kto kończy zadania szybciej – ten nie pracuje naprawdę i ma pracy za mało. Bo nie wysiedział jej na tyłku.

Nie mam pojęcia, jak wyleczyć polskich pracodawców i pracowników z mentalności dupogodzin. Chyba po prostu trzeba ich zderzać z rzeczywistością. Dobrze chociaż, że są już miejsca, które rozumieją różnicę między efektywnością pracy a wysiedzeniem pracy. Dobrze, że sama pracuję w takim miejscu.



KREATYWNOŚĆ (NAD)OBOWIĄZKOWA

Nadszedł czas na temat numeru (czytanie od tyłu pozwala zostawić najlepsze smakołyki lekturowe na deser): kreatywność. Pomysł Krzysztofa Szubzdy na popytanie samego siebie o własną kreatywność i opowiedzenie o tym samemu sobie to niezłą zabawa, choć jakiś złośliwy chochlik od razu podsunął mi wizję całej gromady grafomanów, którzy po wydaniu książki (czy to w tradycyjnym wydawnictwie, czy to w self-publishingu – to naprawdę nie ma znaczenia) produkują kolejne i kolejne wielkie wywiady rzeki z samymi sobą i pytają samych siebie, z pełną powagą i przejęciem: „Ach, jak ci się udaje tworzyć takie głębokie, poruszające, pełne artyzmu arcydzieła?”. Przepraszam, lubię suchary.

Ponieważ jednak kreatywność staje się powoli swego rodzaju presją społeczną, bardzo dobrze, że Paweł Fortuna w Uwalniamy kreatywność pisze wprost: „nie każde dziecko będzie geniuszem” (s. 16). I warsztaty kreatywności nic tu nie pomogą. Nie, nie każde dziecko będzie geniuszem, nie każdy pracownik będzie buchał kreatywnością, nie każdy dział pracy kreatywności potrzebuje; a kreatywność nie załatwi niczego, jeśli po wielkiej fali kreatywnych pomysłów nie będzie komu usiąść na tyłku, rozplanować, dopiąć szczegółów i zacząć robić. Widywałam takie przypadki: lawina pomysłów, roztoczone dookoła wielkie wizje, fenomenalne możliwości – a trzy miesiące później absolutnie żadnego postępu, bo „przecież dałam pomysł, czemu nikt nic z tym nie zrobił?”. „W realnym życiu jednak pomysł jest zaledwie początkiem drogi”, pisze Fortuna (s. 21). No właśnie.


Poza tym czasem nadmiernie się staramy o kreatywność tam, gdzie wystarczy winnicottowskie „wystarczająco dobrze”. Miałam tak kiedyś przy pisaniu listu z podziękowaniami, który miał otrzymać każdy z autorów opublikowanego zbioru artykułów. Dyskusja, czym  zastąpić jedno słowo (powiedzmy, że „ogromnie” czy „niezmiernie”), przedłużyła zakończenie listu o dzień lub dwa. Mój argument „Nikt tego nie czyta, a jeśli czyta, to po łebkach i na pewno nie rozważa, czy to arcydzieło retoryki” upadł pod oczekiwaniem kreatywnej przeróbki słów „jesteśmy ogromnie wdzięczni za współpracę”. Mówiłam z doświadczenia, jako autorka publikowana w różnych tomach pokonferencyjnych i czytająca list od redakcji pod kątem „czy oni jeszcze czegoś ode mnie chcą, na przykład podpisania brakującej umowy, czy mam już święty spokój i mogę postawić książkę na półce”. Niestety, doświadczenie też musiało iść wertować słowniki w poszukiwaniu kreatywnego zastępnika niekreatywnego określenia.




Może więc nie wariujmy tak z tą kreatywnością, bo część działań, zwłaszcza tych o mniejszym znaczeniu, można załatwić schematem. Szkoda wysilać się na ukreatywnianie tego, co jest pro forma, i spalanie się z wysiłku tam, gdzie wystarczy mały płomyk, by było dobrze.



TO, CO MNIEJ UDANE

Wspominałam o materiałach mniej udanych. Spore wątpliwości wzbudził we mnie tekst Jean M. Twengee iGen: Dzieci, które nie chcą dorosną, bo choć ciekawie i sensownie wskazywał różne współczesne zjawiska związane z dorastaniem nowego pokolenia, to jednak, mam wrażenie, autorka poszła w kierunku tego samego upraszczania sprawy, które stosuje przeciętna „wiedza potoczna”, tylko w drugą stronę. Potocznie mówi się, że dzisiejsze nastolatki są – tu wstaw różne niezbyt pochlebne epitety, z których ogólnie wynika, że nie szanują, uważają, że wiedzą lepiej, za szybko sięgają po różne doświadczenia etc., za szybko próbują dorosnąć, by robić „dorosłe” rzeczy. W ujęciu Twengee wychodzi na to, że też są zbyt – ale zbyt wolne. Za wolno w dorosłość wchodzą, za bardzo nie chcą doświadczać pewnych dorosłych obowiązków, później przechodzą inicjację seksualną, później to, wolniej tamto. Patrzenie na współczesne pokolenie przez pryzmat „momentów przełomowych wieku młodzieńczego, które kiedyś były niemal uniwersalne” (s. 80), a których współczesne nastolatki doświadczają o wiele rzadziej, jest kolejną wersją stwierdzenia „za moich czasów, ja w twoim wieku”. OK, zmieniają się formy momentów przełomowych – bo i zmienia się społeczeństwo. Tak samo dzisiejszej kobiety między dwudziestym piątym a trzydziestym piątym rokiem życia nie można oceniać w kategoriach dorosłości, spełnienia, ułożenia życia i dojrzałości za pomocą wytycznych sprzed stu lat, bo dzisiejsza trzydziestka jest dojrzalsza raczej przez to, że ma pracę, niezależność finansową, zdolność kredytową czy spełnia swoje marzenia i ambicje niż przez to, że ma męża i dzieci – a przynajmniej to ostatnie nie jest jedyną ani ostateczną wytyczną. Pojawiły się nowe możliwości, nowe potrzeby i nowe przestrzenie, a małżeństwo i dzieci to po prostu jedna z dróg, której wcale nie trzeba wybierać, by być osobą dorosłą, dojrzałą i spełnioną (nawet jeśli konserwatywne koleżanki, konserwatywne partie i durne próby nałożenia podatków na bezdzietnych chcą nam wmówić coś innego). Wobec tego dziwienie się – a tym bardziej panikowanie – że przemiany społeczne i nowe technologie wywołały zmiany w procesie dojrzewania nowych pokoleń, jest zwyczajnie śmieszne, tak jak śmieszne jest oczekiwanie, że każde pokolenie będzie miało te same momenty przełomowe, te same kody i ten sam schemat przebiegu kolejnych etapów. Poza tym powiedzmy sobie szczerze: dla ludzi powyżej dwudziestego piątego roku życia młodsze pokolenie zawsze będzie „inne”, „nie takie, jak normalnie – czyli za moich czasów” i w jakiś sposób „niepasujące” – głównie do naszej własnej wersji dojrzewania. Bo każde kolejne pokolenie żyje w innych czasach, co czujemy szczególnie mocno właśnie teraz, gdy te czasy zmieniają się tak szybko, tak intensywnie i w tak różnych obszarach.

Mam po prostu wrażenie, że przeczytałam kolejny tekst z serii „narzekam, że dzisiejsze nastolatki są tak inne od nastolatków, którymi my byliśmy”; kolejny tekst wrzucający dorastające pokolenie do worka „współczesna młodzież jest inna, ma problemy ze sobą i nie ogarnia świata”. Nic odkrywczego, nawet jeśli ileś lat temu tamta współczesna młodzież, na którą narzekano, miała irokezy, dzwony czy pofarbowane włosy, a dzisiejsza współczesna młodzież ma smartfony, fejsa i aplikacje dorabiające kocie uszy na głowie. Tak, zawiódł mnie ten tekst.


(Na marginesie – nic dziwnego, że współczesna młodzież może nie chcieć dorastać, skoro z bycia młodym zrobiliśmy wartość najwyższą i sami boimy się starości, a do tego napędzamy sobie wzajemnie wyścig szczurów. Tyle że w tym z kolei ujęciu nie chce też „dorosnąć” wielu dorosłych, którzy sięgają po takie „niedorosłe” wariactwa jak slow life, slow food, life-work balance etc. Hej, blogowanie też nie jest dorosłe).




Jeszcze ad zawodów: zawiódł mnie też dodatek do „Charakterów”, czyli książka. O szczęściu, jak wyjaśnia podtytuł: gdzie szukać, jak zbudować, jak zatrzymać. Liczyłam na jakiś nowy tekst – jednego lub kilku autorów – albo na zbiór różnych tekstów z dawnych numerów (co „Charaktery” praktykowały często i co mi bardzo odpowiadało, bo nie tylko pozwalało zebrać różne artykuły skupione wokół danego tematu, lecz także umożliwiało dotarcie do tekstów opublikowanych w numerach bardzo dawnych, do których trudniej mi dotrzeć). Dostałam natomiast… zbiór cytatów, z „Charakterów” i niektórych wydanych przez nie książek. Zbiór cytatów o tym, czym jest szczęście, jak do niego dotrzeć, jak je budować etc. Zbiór całkiem ładny i sympatyczny, owszem, ale tak na dobrą sprawę ten tomik jest o niczym. Może się spodobać, jeśli ktoś lubi antologie złotych myśli, natomiast jako merytoryczna i dająca coś więcej publikacja jest kiepskim pomysłem, zwłaszcza że te cytaty, wyrwane z szerszych kontekstów (czyli artykułów czy książek, z których oryginalnie pochodzą i w których stanowią element głębszych przemyśleń), przypominają zestawienie coelhowskich mądrości z serii „jeśli drzwi są otwarte, to możesz je zamknąć lub ich nie zamykać”. Może kogoś trochę zmotywują do dbania o własne szczęście albo natchną czymś, nie przeczę; sama pewnie czasem sięgnę po ten zbiór, gdy będę potrzebowała okolicznościowego cytatu. Gdyby jednak ten tomik funkcjonował samodzielnie, nie kupiłabym go; i mam cichą nadzieję, że następna książka, jaka zostanie dołączona do „Charakterów”, rzeczywiście będzie książką na jakiś temat, a nie antologią ładnie brzmiących zdań.


Co nie zmienia faktu, że same „Charaktery” warte są, jak zawsze, lektury, bo sporo w nich ciekawych tekstów; i nawet jeśli człowiek się z czymś nie zgadza, to w przestrzeni „Charakterów” ma przekonanie, że wolno mu się nie zgadzać, tak samo jak wolno mu się zgadzać lub pozostać obojętnym. Być może to jest ich największa siła – zwłaszcza dziś, gdy w tak wielu przestrzeniach chce się nas zmusić do opowiedzenia się absolutnie po jednej stronie i absolutnie przeciwko drugiej stronie, bez prawa do jakiegokolwiek „pomiędzy”, jakiejkolwiek szarości, jakichkolwiek „ale”. „Ale” jest dobre. W „Charakterach” to „ale” jest chronione – bo „Charaktery” wiedzą, że nieraz właśnie od tego „ale” wszystko się zaczyna.


4 komentarze: