Natchnienie, wena, szał twórczy, iskra boża – w historii literatury spotkałam się z całą masą określeń na to „coś”, dzięki czemu człowiek potrafi pisać utwory prozatorskie czy poetyckie (oraz, oczywiście, malować, komponować, rzeźbić i ogólnie tworzyć; ale mnie, jako filologa i wanna be autorkę, interesuje głównie pisanie). Sami artyści często mówią o natchnieniu / wenie; ich odbiorcy mówią o natchnieniu / wenie; nawet badacze i krytycy częściej myślą kategorią natchnienia / weny niż czegoś innego.

Przez lata również żyłam kategorią natchnienia, weny. Będzie wena – usiądę i coś napiszę. Nie piszę – no tak, nie było lub nie ma weny. Czekałam na zstąpienie skądkolwiek tej mitycznej weny i z pewną pogardą myślałam o autorach, którzy potrafili napisać wiele książek, artykułów, postów, innych tekstów. Piszą wiele – czyli nie mają natchnienia (które oczywiście spływa w ograniczonych dawkach), po prostu produkują zestawy słów i zdań. Albo, przeciwnie, dopadała mnie czasem koszmarna zazdrość – jak to jest, że ta czy tamten dostaje takie wiadra weny dzień w dzień, a ja nieraz całymi miesiącami czekam na łyżeczkę natchnienia?

No cóż, nikt mi nie powiedział głośno i wprost, że wena nie wystarczy, że poza weną jest coś więcej, że w wielu sytuacjach wena to bzdura. A nie, przepraszam – powiedziała mi o tym Agatha Christie poprzez postać Ariadny Oliver, która powtarzała: „Samo wymyślanie książki jest łatwe i proste, ale potem zaczyna się najgorsze: trzeba usiąść i pisać, dzień w dzień pisać i tyle”. Problem w tym, że nie wierzyłam pani Oliver i trochę podejrzewałam, że Agatha Christie się zgrywa.

Jakiś czas temu oddałam sprawiedliwość i pani Oliver, i Agacie Christie. Natchnienie to bzdura, wena to fikcja, prawdą jest posadzenie tyłka przed kartką papieru, maszyną lub laptopem – i pisanie.

NATCHNIENIE TO BZDURA

Nie piszę tego tak absolutnie na poważnie, bo natchnienie jako takie istnieje – i jest w zasadzie wszędzie. Czytany tekst, słuchana muzyka, oglądany film; fragmenty rozmów, zwykłe domowe czynności, widoki zauważane podczas spaceru czy podróży; skojarzenia, jakieś przypadkowe myśli, inspiracje szukane lub niespodziewanie napotykane – tak, to wszystko (i wiele innych) potrafi wywołać nagły błysk w głowie, gwałtowne „ŁAŁ!”, porywające i wręcz doprowadzające do łez samozachwytu „Ależ mam genialny pomysł!”. Tak, to wszystko istnieje i bez tego najczęściej niczego by nie było, zwłaszcza niczego interesującego.

Znajdowałam natchnienie w przeróżnych miejscach, nieraz w drobiazgach – na przykład w uwagach wymienianych z koleżanką przez Messengera podczas czekania na badania do nowej pracy, w żartobliwym komentarzu kolegi na Facebooku, gdy obserwowałam poruszające się łapki mojego śpiącego psa, gdy czytałam pewne fachowe publikacje, gdy poszłam z koleżanką w połowie stycznia na plac Solidarności, kiedy spotkało mnie coś wyjątkowo dobrego, smutnego lub denerwującego. Natchnienie istnieje; jest – przynajmniej po części – wyostrzoną umiejętnością obserwowania wszystkiego wokół siebie, rozkładania na części i składania ich na nowo w różnorodny sposób, bawienia się skojarzeniami i szukania nieoczywistych powiązań.

Tak, natchnienie istnieje. Tyle tylko, że jest dopiero początkiem – pierwszym krokiem w całej wyprawie. To krok spory, niezmiernie istotny i potrzebny – ale reszta drogi jest znacznie dłuższa i składa się ze znacznie większej liczby kroków niż tylko ten pierwszy.

WENA TO WYMÓWKA

Mam wrażenie, że słowo „wena” używane jest w blogosferze znacznie częściej niż „natchnienie” – może wydaje się mniej napuszone, ma mniejszy ciężar gatunkowy i bardziej pasuje do przestrzeni wirtualnej? Nie wiem. Wiem natomiast, że czytałam całą masę komentarzy w rodzaju „dziś nie pisałam, bo nie miałam weny”; „zobaczymy, czy będę miał wenę i coś napiszę”; „siedzę przed komputerem i nic, weny ani śladu”; „dziś wena dopisała, mam już trzy strony nowego tekstu”. Też pisałam takie komentarze, też klasyfikowałam efekty swojej pracy według obecności lub nieobecności weny. Ogólnie rzecz biorąc, mogę tę wenę zrozumieć – jako zastępcze określenie nastroju (czasem nie masz nastroju, by o czymś pisać – ja tak przez kilka tygodni nie miałam nastroju, by skończyć felieton o strajku nauczycieli, chociaż temat był dla mnie ogromnie ważny i bardzo chciałam o nim napisać), poziomu energii (jeśli po pracy padasz na twarz, raczej trudno wymagać od Ciebie tworzenia arcydzieła, dzieła czy nawet czegoś minimalnie przyzwoitego), jakości koncentracji (wenę szlag trafia, gdy musi się dzielić czyjąś uwagą ze scrollowanym na kolanie Facebookiem, przerywającymi z boku rozmowami i hałasami czy to-do listą krzyczącą w głowie „hej, a pranie, zaległości w pracy, ileś innych rzeczy czekających na ogarnięcie?!”).


Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że wena z reguły stanowi wymówkę – wymówkę, by się nie wysilać i nie zmuszać do pisania, usprawiedliwienie tego, że się na pisanie nie znalazło czasu (choć znalazło się go na scrollowanie fejsa, oglądanie filmu i opowiadanie znajomym, jak to się nudziło dziś w pracy), wyjaśnienie, dlaczego tekst planowany od miesięcy, wymarzony i stanowiący potencjalne dzieło życia nadal nie ruszył się ani o wyraz dalej. Nie ma weny, nie ma pracy, nie ma tematu.

Tak, wena najczęściej jest wymówką. Brzmi lepiej – lepiej niż szczere „byłam zmęczona i mi się nie chciało”, niż zrezygnowanie „nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać, a samo pisanie wychodzi mi często średnio”, niż zderzające z rzeczywistością „mam obawy przed przekładaniem pomysłu na słowa, bo może się okazać, że nie umiem tego napisać tak fajnie, jak wymyśliłem”. Brak weny jest elegantszy niż marnowanie czasu na rzeczy, na które oficjalnie wcale czasu nie marnujemy (i odradzamy to innym), bardziej „artystyczny” niż zwykłe zmęczenie i zarobienie, lżejszy gabarytowo niż warsztatowe braki. Wiadomo, wena, natchnienie, iskra boża, z tym się nie dyskutuje, albo przyszło, albo nie przyszło, kto rozsądny kłóciłby się z faktami czy próbował, wbrew muzom, cokolwiek sam tworzyć?

Wena – doskonały pakiet ubezpieczeniowy, pozwalający Ci ciągle myśleć o tym, co chcesz napisać, mówić i pisać, jak bardzo chciałabyś to napisać, wyjaśniać sobie i otoczeniu, dlaczego wciąż nie piszesz, ustawiać się w pozycji wyższości nad tymi, którzy piszą, i… nie pisać. Przede wszystkim – wena pozwala Ci nie pisać. Nie pisać i czuć się z tym dobrze, i zachować wizję siebie jako pisarki / pisarza, której / któremu po prostu ostatnio nie dopisuje kapryśna wena. Ale poczekajcie, niech tylko wena nadejdzie, to dopiero wam pokażę!

A wena… nie nadchodzi. I dobrze Ci z tym, tak po cichu. Bo przecież jest jeden doskonały sposób na to, by nigdy nie zrobić błędu: nic nie robić.

NAWYKI TO JEDYNA PRAWDA, KTÓRA SIĘ SPRAWDZA

Nie lubię książek Kinga (poza paroma wyjątkami), ale sens i wielkość pewnej informacji, którą kiedyś na jego temat przeczytałam, dociera do mnie dopiero od niedawna: ponoć King codziennie zaczyna dzień od napisania dwóch tysięcy słów. Nie czeka na wenę, tylko każdego dnia siada na tyłku i pisze. I nie tylko on. Co najmniej większość pisarek i pisarzy, którym się przyjrzycie, podchodziło do pisania na zasadzie codziennej pracy, którą należy wykonać; niektórzy mieli nawet swoje ustalone godziny i miejsca do pisania. Wielu blogerów, którzy mogą się pochwalić licznymi wpisami (i to dobrej jakości), pisze regularnie. Sporo osób, jak ostatnio zauważam, ma nawet określone dzienne minimum słów, które stara się „wyrobić”.

„Wyrobić”, to źle brzmi, prawda? Tak… roboczo. I „dzienne minimum słów”, co za ograniczenie artystycznej wolności. Dyktowanie wenie, ile w ciągu doby musi nam dać od siebie, żebyśmy doszli do owego minimum – profanacja. Och, wena, biedna wena, jak ona zareaguje na hasło „piszę codziennie”, jak ją obrazi żądanie „ileś słów dziennie musi być”!

Och, wena, biedna wena. A na pohybel z nią.

Czemu mówienie o pisaniu jako o jednym z nawyków do wyrobienia, rozwinięcia i utrzymania bywa tak źle widziane i jest tak rzadkie? Pewnie właśnie przez to, że przyzwyczailiśmy się (przyzwyczajono nas) do myślenia o pisaniu jedynie w kategoriach mistycznego aktu, tajemniczego procesu twórczego, który odbywa się w zasadzie poza człowiekiem. Ale nie, nie odbywa się – nie na etapie wykonania. Żaden malarz nie namalował obrazu bez siedzenia iluś godzin przed płótnem; żaden kompozytor nie skomponował muzyki bez siadania do nut, poprawiania ich i pracowania nad nimi dzień po dniu; i żaden pisarz nie napisał książki tak po prostu „z weny”, bez posadzenia tyłka w jakimś miejscu, wzięcia do rąk czegoś do pisania i… właśnie pisania.


Coraz bardziej podoba mi się koncepcja pisania – już samego pisania – jako jednego z nawyków, który można u siebie wprowadzać; elementu, który staje się częścią codziennego planu (codziennej drugiej lub pierwszej ćwiartki!). Coraz bardziej takie postrzeganie pisania jako pracy mi odpowiada – bo widzę jego efekty. Raz: regularne pisanie przyzwyczaja do tego pisania, sprawia, że człowiek czuje się w „pisarskim ciągu” i nie potrzebuje jakichś rozgrzewek, wen czy podobnych, by po prostu usiąść i pisać. Dwa, to dyscyplinuje – myśli, a także codzienność. Trzy – widać efekty. Cztery - uwalnia się pisanie od poczucia winy i od poczucia przypadkowej wyjątkowości (czyli tego słynnego „och, dziś wena mnie napadła… a dziś nie” – nie wiem, czy to nie największa zaleta). Pięć – nawet jeśli któryś dzień wypadnie z pisania (choroba, nadmiar pracy, wyjazd, inne), mniej to boli i pociąga za sobą mniejsze konsekwencje niż długie przerwy pomiędzy krótkimi zrywami. Sześć – przestajemy patrzeć na pisanie przez ten nieszczęsny pryzmat mistycznego aktu, który potwornie ogranicza, spowalnia i zwyczajnie wypacza rzeczywistość. Siedem – odzyskuje się przyjemność z samego pisania, bo regularność coraz bardziej pozwala uniknąć pisania na ostatnią chwilę, a to właśnie pisanie na ostatnią chwilę, za pięć dedlajn, sprawia, że praca nad tekstem urasta do rangi czegoś wykańczającego fizycznie i psychicznie, trudnego i pełnego stresów (oraz nieprzyjemnego „muszę”). Osiem – można coś konkretnie planować (jak choćby napisanie artykułu do dedlajnu). Dziewięć – przy regularnym pisaniu pomysły nie pokrywają się pleśnią, bo nie czekają latami, aż ktoś je ruszy z kąta umysłu.

ZNAWYKUJ SOBIE PISANIE

Miałam dość zrywowego pisania. Miałam dość chwilowego ożywiania postami, by po paru tygodniach blog znów zamierał. Miałam dość wpadania na interesujące mnie pomysły literackie i powracania do nich pięć lat później z ponurym „o, to też zaniedbałam”. Jednym słowem, miałam dość weny – nie natchnienia rozumianego jako pojawienie się koncepcji, tylko weny rozumianej jako wytyczna ilości i regularności samego pisania. Wytyczna – a może raczej dyktatorka? Tak, zdecydowanie dyktatorka.

Nie cierpię dyktatorów. Wenie-dyktatorce dałam już porządnego kopniaka i wciąż ją kopię (bo wyrobienie nowego, pozytywnego nawyku w miejsce starego i negatywnego wcale nie jest proste jak linijka). Ustaliłam sobie limit słów – jeszcze do niedawna wynosił on trzysta dziennie, ale dzięki temu, że rzeczywiście starałam się jak najregularniej pisać i trochę poobserwowałam swój rytm, uświadomiłam sobie, że w ciągu dnia jestem w stanie napisać spokojnie tysiąc słów. Tysiąc słów to przeciętna wielkość mojego felietonu na „Kobiecej Sprawie”; co oznacza, że na felieton potrzebowałabym jednego dnia (i rzeczywiście tak jest). To z kolei oznacza, że w pozostałe dni tygodnia mogę pisać inne rzeczy.


Lubię pewną rutynę działaniową, a poza tym zauważyłam też, że jeśli narzucam sobie większy rygor, łatwiej mi zrobić coś tak, jak chciałam (a nie tylko planowałam). Podzieliłam sobie dni i przyporządkowałam do nich teksty – jeden dzień na felieton, inny na post na blogu, inny do pisania fachowego, jeden na teksty dla partnera, dwa na moje autorskie teksty literackie, jeden na pisanie dowolne. Może dla kogoś z boku brzmi śmiesznie, ale mnie to jak najbardziej odpowiada – wchodzę w dany dzień z nastawieniem “dziś piszę takie teksty”. Jasne, nie wykluczam, że nagle napadnie mnie natchnienie (to prawdziwe) i zamiast planowanego tekstu fachowego stworzę niemal od ręki nowy felieton; wyjątki się zdarzają i będę w stanie się z nimi pogodzić, natomiast ogólny schemat „tygodniowego rozkładu tematów tekstów” zwyczajnie układa mi w głowie pewne rzeczy i ułatwia całą pracę. Już widzę efekty – zaczynam gromadzić teksty z wyprzedzeniem. Miłe uczucie, uspokajające i motywujące.

Co więcej, zaczynam klarowniej widzieć pracę nad pomysłami na pewne większe teksty literackie – bo teraz nie tylko jestem w stanie je podzielić na części, lecz również policzyć, ile czasu zajmie mi praca nad każdą z tych części i ile czasu (z uwzględnieniem zapasu) potrzebowałabym na całość. Zobaczymy za kilka miesięcy, co z tego wyjdzie – na razie po prostu pewne pomysły zaczynają osadzać się w czasie, a to oznacza, że stają się naprawdę realistyczne.

Nie twierdzę, że odkryłam metodę idealną – ani że odkryłam nawyki; chociaż mogę powiedzieć, że tak – dla siebie odkryłam, dzięki temu, że wcześniej inni odkryli wielką moc nawyków i się tym odkryciem podzielili. Do samego budowania nawyków jeszcze powrócę, natomiast w tym miejscu chciałabym się oflagować z hasłem: w pisaniu natchnienie to chwila, a wena to bzdura, największą siłą do zrobienia z pisania czegoś prawdziwego ma nawyk. Nawyk pisania. Bo jeśli nie masz nawyku, by pisać, i jedynie czekasz na „wenę”, to możesz sobie obrywać natchnieniem z każdej strony, a i tak nie ruszysz się z miejsca.

Do diabła z weną. Niech żyją nawyki – z nawykiem pisania na czele!

PS Ten post liczy dwa tysiące osiemdziesiąt trzy słowa, został napisany w jeden dzień i był to dzień oznaczony w moim BuJo jako „dzień pisania postów na blog”. Lubię ten dzień. Podobnie jak lubię wszystkie inne dni, bo wtedy piszę. Bo taki mam (wyrabiam sobie) nawyk.

fot. Pexels, Pixabay i stad

2 komentarze:

  1. Bardzo podoba mi się ten wpis, niesamowicie opisane.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałaś może Puzyrkiewicza Biblia Copywritingu? Oczywiście to nie on to wymyślił, ale bardzo podobnie o tym pisze - trzeba budować nawyk i po prostu usiąść i pisać!

    OdpowiedzUsuń