Nie piszę tego kokieteryjnie; dziś jest
Światowy Dzień Pracoholika – święto, które nie promuje pracoholizmu ani nie
wychwala bycia pracoholikiem, lecz ma na celu uświadamianie nam, że pracoholizm
istnieje, jest chorobą i wymaga leczenia.
Mam za sobą około trzynastu lat cierpienia
na pracoholizm – mogę powiedzieć, że problem zaczął się z chwilą rozpoczęcia
studiów. Poszłam na studia z miłości, więc każde działanie związane z nauką
wciągało i nie budziło wątpliwości.
Pierwsze symptomy mogłam zauważyć w połowie
magisterskich, gdy miałam sama do siebie pretensje o to, że w czasie wakacji
nie przeczytałam wszystkich lektur na kolejny rok (albo przeczytałam „tylko
lektury”, a opracowań już nie), że w okresie świątecznym za mało się uczyłam, a
za dużo leniłam, gdy po każdym weekendzie katowałam się poczuciem winy, że pozwoliłam
sobie na jakieś wolne. A, dodajmy, by nie było niejasności (na przykład zakładania,
że widocznie byłam leniwa i po prostu za mało na studiach robiłam):
pięcioletnie studia magisterskie ukończyłam w cztery lata, w indywidualnym toku,
a doktoranckie wraz z napisaniem i obronieniem doktoratu – w trzy lata. W wieku
dwudziestu pięciu lat zostałam doktorem nauk humanistycznych, ale już wtedy
powinnam była otrzymać również profesurę belwederską za pracoholizm.
Pracoholizm nie przekłada się na efekty –
bo to nie jemu zawdzięczam stopień doktora i całą resztę. Pracoholizm przekłada
się przede wszystkim na samopoczucie, umiejętność zarządzania czasem, poczucie
własnej wartości i traktowanie samej siebie. Pracoholizm doprowadził mnie do
stanu permanentnego poczucia winy („robię za mało”), zatracenia równowagi
życiowej („nie mogę odpocząć, przecież jest tyle pracy”), traktowania się lepiej
lub gorzej w zależności od poziomu wydajności („przeczytałam w tym tygodniu
tylko trzy książki, ale jestem beznadziejna”), przekonania, że wszyscy widzą,
że za mało robię, i wreszcie – paradoksalnie – do kompletnego rozwalenia
umiejętności organizowania sobie pracy oraz do popadnięcia w prokrastynację. Bo
prokrastynacja to coś, co bardzo lubi pracoholizm i perfekcjonizm (a
perfekcjonizm zwykle się przykleja do pracoholizmu i tak, byłam przez lata perfekcjonistką
w tej paskudnej odmianie pracoholiczno-prokrastynacyjnej). Prokrastynacja sprawia,
że zadania urastają do przerażających rozmiarów, a zmęczony organizm i
wykończony mózg bronią się rękami i nogami przez podjęciem pracy; wtedy właśnie
pojawia się cała masa wymówek z serii „zrobię to jutro”, z jednej strony
wspierana przez perfekcjonizm („no bo jutro będę do tego lepiej przygotowana i
zrobię perfekcyjnie od razu całość, a nie w miarę dobrze kawałek dziś”), z
drugiej katowana przez pracoholizm (poczucie winy, że jeszcze nie zaczęłaś,
wchodzi w chorą relację z odkładaniem na potem i w efekcie funduje bombę, która
prędzej czy później wybuchnie).
Nie śmiejcie się, gdy ludzie mówią, że
cierpią na pracoholizm. Nie unoście wymownie brwi „ot, problemy pierwszego
świata”, gdy ktoś mówi, że pracoholizm trzeba leczyć, że pracoholikom trzeba
pomagać w uwolnieniu się od tej choroby. Bo to jest choroba, niszczy organizm,
wykańcza psychicznie, a co najgorsze – zabija wszelką przyjemność z pracy,
którą przecież się lubiło.
Na tym właśnie polega paradoks
pracoholizmu: lubisz swoją pracę, uwielbiasz ją, jest częścią Ciebie – i w
którymś momencie staje się Twoim największym wrogiem. Love-hate relationship,
to określenie idealnie tu pasuje.
Leczenie pracoholizmu zaczyna się od
uświadomienia sobie problemu. Do mnie zaczął on docierać, gdy po raz któryś z
kolei prosiłam własną matkę o potwierdzenie, że tak, ja też miałam prawo w
weekend odpocząć i nie pracować. Brzmi strasznie? Brzmi śmiesznie? Brzmi głupio?
Uwierz – gdy tkwisz w samym środku ruchomych piasków pracoholizmu i czujesz, że
wciągają Cię one coraz bardziej, nie jest to ani śmieszne, ani głupie, ani
nawet straszne – jest najzupełniej normalne, w ten absolutnie nienormalny
sposób, którego życzyłabym tylko swoim najgorszym wrogom.
Leczenie pracoholizmu wymaga kopnięcia w
tyłek perfekcjonizmu. Chciałabym, by w każdej klasie szkolnej, w każdym pokoju
w każdym miejscu pracy i w każdym domu ludzie wieszali sparafrazowane hasło
Winnicotta: bądź wystarczająco dobry. Psychologia chwali pojęcie „wystarczająco
dobrej matki” Winnicotta, ale ono rozciąga się na wszystko. Bądź wystarczająco
dobry – jako partnerka, jako rodzic, jako pracownica, jako przyjaciółka, jako
blogerka, jako człowiek. Wystarczająco dobry człowiek – czy ta fraza nie brzmi
jak manifest niepodległości mentalnej?
Leczenie pracoholizmu wymaga pracy nad
sobą, zrozumienia i rozłożenia na czynniki pierwsze własnych nawyków,
dostrzeżenia obaw, rozprawienia się z pewnymi przekonaniami, przyzwyczajeniami
i mechanizmami obronnymi. To nie przychodzi łatwo. To nie przychodzi szybko. To
nie przychodzi raz na dobre i koniec problemu.
Leczenie pracoholizmu jest trochę jak
leczenie alkoholizmu – potrzebujesz wsparcia bliskich, potrzebujesz planu
działania, potrzebujesz ciągłego kontrolowania problemu. I potrzebujesz –
wybaczania. Wybaczania samej sobie, gdy znów wpadniesz w stary schemat, gdy
znów rozliczasz się z każdej urlopowej minuty niespędzonej na pracy, gdy znów
ocenisz się wyłącznie przez pryzmat zawodowej wydajności.
Pracoholizm jest jak alkoholizm z jeszcze
jednego powodu – nigdy nie będziesz całkowicie wolna. Jeśli raz Cię dopadło, do
końca życia będziesz należeć do grupy ryzyka. Codziennie musisz się pilnować –
zwłaszcza wtedy, gdy nadchodzą wolne dni, a Ty już tydzień przed urlopem
zaczynasz spisywać listę zadań na urlop, szczególnie zadań służbowych.
Jakoś tuż przed trzydziestką zaczęłam świadomie
pracować nad wyleczeniem się z pracoholizmu. Po paru latach widzę już pewne,
całkiem spore efekty; i o ile ostatni dzień zeszłorocznego urlopu spędziłam
najpierw na katowaniu się myślą „za mało pracowałam”, a potem rozmowie z samą
sobą „Hej, też masz prawo wypocząć w czasie urlopu”, o tyle w tym roku poczucie
winy było o wiele, wiele mniejsze (chociaż i tak się pojawiło, nie ma tak
dobrze).
Od paru lat się uczę. Uczę się odpoczywać,
uczę się dawać sobie prawo do gorszego dnia, mniejszej efektywności,
niedokończenia czegoś dziś i zostawienia kawałka na jutro, do zrobienia czegoś
wystarczająco dobrze i do końca zamiast niekończącego się poprawiania, by było
perfekcyjne. Uczę się czucia się dobrze z samą sobą i lubienia samej siebie
nawet wtedy, gdy zwyczajnie nie daję z czymś rady, gdy muszę poprosić o pomoc
albo gdy stwierdzam: „Dziś jest dzień, którego jedynym sensem jest leżenie pod kocem
i czytanie powieści grozy”. Uczę się cieszenia wolnym dniem, długim weekendem,
urlopem, a nawet jeśli w tym czasie coś robię do pracy – uczę się łączenia tego
i pilnowania, by mieć choć trochę czasu na odpoczynek, by nie siedzieć nad
pracą od rana do nocy. Bo siedzenie nad pracą od rana do nocy nie przekłada się
na efektywność – przekłada się na niszczenie sobie zdrowia i dokarmianie
pracoholizmu.
Pracoholizm należy zamknąć w klatce i
powiesić tabliczkę: ZAKAZ DOKARMIANIA. W ogóle ZAKAZ KARMIENIA. Pracoholizm jest
jak karaluch, przetrwa nawet bombę atomową, ale przynajmniej niech przez nasze
dokarmianie nie rozrasta się do rozmiarów słonia.
Na zakończenie: uważajmy ze słowem „pracoholizm”.
Używamy go nieraz w pozytywnym sensie, jako równoważnik „zadowolona ze swojej
pracy, lubiący swoją pracę, pracująca z pasją i w przestrzeni, która jest moją
częścią”. Ale to nie jest pracoholizm. Sama sięgam czasem po zwrot „pozytywny
pracoholik”, ale nie powinnam. Pracoholizm nie jest cieszeniem się pracą, lubieniem
jej, realizowaniem się w niej; pracoholizm jest uzależnieniem się od pracy tak
bardzo, że przestaje być ona celem czy środkiem do spełnienia siebie, a staje
się naszym własnym katem. Ona, a może raczej – nasze podejście do niej.
Nie dokarmiajcie pracoholizmu. I nie
lekceważcie go. I okażcie zrozumienie ludziom, którzy cierpią na pracoholizm. Oni
nie kokietują, nie wygłupiają się, nie szukają na siłę problemów. Pracoholizm JEST
problemem – na szczęście takim, który można zwalczyć. Więc walczmy z nim – albo
pomagajmy walczyć innym.
Brak komentarzy