Z „Coachingiem” znam się i krócej, i
bardziej nieregularnie niż z „Charakterami”. Powód, jak podejrzewam, jest
prosty – o ile „Charaktery” to miesięcznik i szukanie ich w Empiku łatwo
wchodzi w nawyk, o tyle „Coaching” był niegdyś dwumiesięcznikiem, teraz pojawia
się co dwa – trzy miesiące i zwyczajnie łatwo na początku znajomości zapomnieć, żeby go
poszukać. Nawet teraz, gdy „Coaching” stał się integralną częścią moich zakupów
i lektur czasopismowych, zdarza mi się zdobyć go z opóźnieniem – jak choćby
ostatnio, gdy numer czerwiec – sierpień 2019 kupiłam w lipcu po zobaczeniu na
Facebooku, że już od miesiąca czeka w sklepach.
No dobrze, w każdym razie numer 2/2019
został kupiony, przeczytany i pokreślony (należę do tej grupy czytających,
która bazgrze ołówkiem po czasopismach i książkach. Zaginam też rogi, ale
trochę z tym walczę). Wrażenia? Powiedziałabym, że standardowo: parę tekstów
wyjątkowo mi się podobało, sporo było ciekawych, ale do jednorazowego
przeczytania, kilka zupełnie mnie nie zaciekawiło (mam tak z wszelkiego rodzaju
wywiadami. O ile rozmowy z jakimś ekspertem na konkretny temat – na przykład o
sposobach zarządzania ludźmi, dbania o związki, pracy nad własnym rozwojem,
porozumiewania się bez przemocy – mnie interesują, o tyle rozmowy z serii „Jak
pan został tym, kim pan jest, co pani zrobiła, by osiągnąć to, co osiągnęła”,
nudzą śmiertelnie. Znajoma powiedziała niedawno: „Co ludzie lubią w gazetach
najbardziej? Historie o innych ludziach, najlepiej opowiedziane właśnie przez
tych ludzi, bohaterów historii”. No więc nie, nie każdy to lubi – ja
zdecydowanie nie. Wywiady czytam pobieżnie lub tylko przeglądam, z dwojga złego
wolę już artykuły sponsorowane. To w żaden sposób nie podważa zasadności czy
atrakcyjności wywiadów, które znajdziecie w „Coachingu”, po prostu ja o nich
nic nie napiszę, z oczywistych powodów).
Wróćmy w takim razie do tego, o czym
napiszę.
JEDZENIE JEST POTRZEBNE DO ŻYCIA, SUPRAJS!
Może zaczniemy od odchudzania – w końcu jest lato i przymus gubienia kilogramów narasta wraz ze wzrastającą temperaturą za oknem. W Gubiąc kilogramy, nie zgub siebie Joanna Chmura zwraca uwagę na to, jak mocno mamy wdrukowane w głowę przekonania łączące pewne cechy wyglądu z charakterem, a także jak koszmarnie ulegamy presji „zanim zaczniesz się cieszyć życiem, musisz schudnąć i nie waż się czerpać przyjemności z jedzenia”. Wiem, to nic odkrywczego, ale warto o tym mówić głośno i ciągle, bo tkwimy w tych myślowych nawykach obiema nogami (aż po szyję). I o ile jestem całym sercem za odchudzaniem się, gdy się przekroczyło wagę, która jest dla nas zdrowa lub z którą się dobrze czujemy, a którą utraciliśmy z powodu braku ruchu czy niezdrowego jedzenia, a nie z powodu choroby czy związanych z wiekiem zmian w metabolizmie – o tyle mam ochotę wrzeszczeć na całe gardło „NIE!”, gdy odchudzanie staje się przymusem zupełnie ślepym na czyjeś potrzeby, upodobania, kwestie zdrowotne czy zwykłe oczekiwania. Sama obecnie zaczęłam pracować nad zrzuceniem kilku kilogramów (dokładnie wiem, ilu), by dojść do wagi (dokładnie wiem, jakiej), z którą się kiedyś doskonale czułam. Ale robię to – po raz pierwszy w życiu, serio – ze zwykłym „po prostu z tą wagą czuję się fajniej”, bez poczucia „a teraz wyglądam ohydnie” i z umiejętnością blokowania poczucia winy „ojej, zjadłam coś smacznego, co ma więcej niż trzy kalorie”.
„Relacja z naszym ciałem przypomina
relację z drugim człowiekiem. Ale nie mówimy przecież przyjaciółce: »Ej, jak schudniesz 10 kilogramów, to cię polubię«”, stwierdza Chmura (s. 76). No właśnie. Gdybyśmy traktowały nasze
przyjaciółki tak, jak traktujemy siebie w wersji „niesuperfit”, to żadna
znajoma w promieniu pięćdziesięciu kilometrów nie chciałaby z nami rozmawiać.
TO, CO WYGINIE I TO, CO ZOSTANIE
Jeśli ktoś się zastanawia, czy jego zawód będzie istniał za pięć, dziesięć lub dwadzieścia lat, powinien sięgnąć do I po zawodach Małgorzaty Fiejdasz-Kaczyńskiej. Najchętniej kazałabym przeczytać ten tekst (tak ze sto razy) wszystkim mądralińskim politykom i spółce, którzy tworzą podstawę programową dla szkół podstawowych i średnich. My nadal uczymy w koncepcji modelu pruskiego, z tępą pamięciówką (całym sercem popieram ćwiczenie pamięci, ale hej, niech to nie będzie bezsensowne!), z metodą trzech zet „zakuj – zdaj – zapomnij”, z bezrefleksyjną gloryfikacją gromadzenia informacji i zerową refleksją nad selekcją, oceną oraz efektywnym szukaniem i wykorzystywaniem informacji. Sorry, jesteśmy społeczeństwem informacyjnym – dziś liczy się nie to, czy pamiętamy daną informację, tylko czy umiemy ją znaleźć, przeanalizować, wykorzystać, dotrzeć za jej pomocą do innych treści.
Potem człowiek idzie na studia („dobry
zawód”!), kończy studia i się dziwi: a gdzie mój dobry zawód? Dziwi się, że
pracuje w przestrzeni trochę, dość mocno lub całkowicie oddalonej od
studiowanego kierunku. Jest zirytowany, że musi się dokształcać. Jest
przerażony, że musi się przebranżawiać. Czuje się oszukany, gdy musi swój zawód
choćby częściowo współtworzyć. Jasne, kolejne grupy zawodowe są coraz lepiej do
tego przygotowane, ale nadal pokutuje w nas mit „dobrego zawodu”, do którego
wystarczą „dobre studia” (cokolwiek to znaczy – prawdziwe dobre studia tworzy
każdy człowiek, który chce się uczyć, poznawać, rozwijać, nie etykietka
„wielkiej uczelni” ani nawet nie wykładowcy o światowej renomie. Człowiek
niezainteresowany nie nauczy się niczego od stu sławnych profesorów; człowiek
zainteresowany nauczy się ogromnie dużo od jednego przeciętnego magistra… i
dzięki własnej pracy). A tu, jak pokazuje autorka, dzisiejszy „dobry zawód”
może jutro założyć koszulkę z napisem „R.I.P.” i po zabawie. Sorry, po
zawodzie.
Zawody zatem giną. A co pozostaje? Ludzie.
Ludzie, którzy powinni nie tylko radzić sobie sami, lecz także ze sobą
współpracować, zespołowo podejmować wyzwania. Dobry zespół jest dobry nie
dlatego, że jest dobry, tylko dlatego, że każdy z jego elementów – czyli każdy
członek zespołu – jest dobry; ale dobrym członkiem zespołu można być tylko
wtedy, gdy dobry jest zespół. Brzmi jak paradoks? Niekoniecznie; jeśli wczytamy
się w Działajmy razem Agnieszki Zawadzkiej-Jabłonowskiej i Anny
Werner-Maliszewskiej, zobaczymy, jak bardzo jedno oddziałuje na drugie i vice
versa. Niestety, w wielu polskich instytucjach i firmach umiejętność budowania
zespołu jest niewielka, by nie powiedzieć: zerowa, a umiejętność utrzymania
tego zespołu, rozwijania i zapobiegania (naturalnym skądinąd) konfliktom –
wręcz na minusie. Są szefowie, którzy nie potrafią zbudować zespołu, choć mają
ludzi; są szefowie, którzy dostają dobry, zgrany, fajnie pracujący zespół – i
krok po kroku go rozwalają na kawałki, czasem nieświadomie, czasem z rozmysłem.
Zasada „dziel i rządź” może i brzmi atrakcyjnie dla cwaniackich polityków, ale
w biznesie i w jakiejkolwiek działalności, w której potrzebne są zgrane
zespoły, mści się paskudnie. Niszczysz zespół? Nie ciesz się, on się wcześniej
czy później rozpadnie, ludzie zaczną odchodzić, a tobie zostaną smętne resztki
pozbawione jakiejkolwiek motywacji. Nie umiesz stworzyć zespołu? To może
popracuj najpierw nad tą umiejętnością, a dopiero potem pchaj się do
zarządzania.
Autorki przywołują swoistą „piramidę
zespołu” Patricka Lencioniego – model pięciu dysfunkcji, które niszczą pracę
zespołową (s. 30). Zaczyna się od braku zaufania; potem pojawia się strach
przed konfliktem; później brak zaangażowania; następnie unikanie
odpowiedzialności; wreszcie – brak przywiązywania wagi do rezultatów. Na każdym
etapie można jeszcze naprawiać zło i wyprowadzać zespół na prostą, tylko –
trzeba w zespole jako takim widzieć wartość dla firmy, instytucji, pracodawcy,
managera. A to, jak się okazuje, bywa czasem większym wyzwaniem niż samotna
wspinaczka na Kilimandżaro.
Tekst, myślę, obowiązkowy na dzień dobry dla
wszystkich osób, które zarządzają zespołami i/lub które pracują w instytucjach
opierających się na (współ)pracy zespołów. Na dalszą metę natomiast tekst
obowiązkowy po prostu dla wszystkich ludzi, bo dobry zespół to sprawa nie tylko
instytucji czy firmy, lecz także szkoły, rodziny, codzienności, w której
żyjemy.
JESTEŚ BOHATEREM. ZMĘCZONYM
Każdy „Coaching” ma swój temat przewodni – tym razem jest to budzenie własnej energii. Żeby jednak rozmawiać o energii, trzeba najpierw porozmawiać o jej braku. Bohaterowie są zmęczeni, stwierdza w tytule Marcin Capiga i przeprowadza nas przez cztery poziomy energii: energię fizyczną, energię umysłu, energię emocjonalną i energię duchową, o które musimy zadbać, by mieć na co dzień tę ogólnie zwaną energię do działania. Po raz kolejny w ostatnich latach powraca stwierdzenie: potrzebujemy harmonii i zadbania o wszystkie sfery, które nas tworzą, inaczej będzie kiepsko. Tak, wiem, to znów nic odkrywczego, tak jak w przypadku mówienia o odchudzaniu, które nie powinno stawać się formą autoterroru. Skoro jednak poruszanie tych tematów wciąż wywołuje tak żywe „oj, prawda” i wciąż natrafia na pustą przestrzeń do wypełnienia, najwyraźniej cały czas potrzebujemy mówienia o tym. Może i wskazówki podsuwane przez Capigę (przerwy w pracy, drzemki, dbanie o skupienie, picie wody) wydają się powtórką znanych melodii, ale z ręką na sercu: ile, ilu z nas z czystym sumieniem odfajkuje codziennie wszystkie z tych (lub podobnych) porad jako wykonane, przestrzegane, włączone do naturalnego rytmu dobowego? Ręka w górę? Hm, pustawo? No właśnie…
Dodatkiem do „zmęczonego bohatera” jest
tekst Korzystaj z odnawialnej energii, czyli bardziej szczegółowy zestaw
podpowiedzi, rad i wskazówek, jak zadbać o każdy z czterech rodzajów energii. O
odnawialnych źródłach energii w związku z dbaniem o przyrodę mówi się już sporo
i coraz częściej; w takim razie najwyższy czas pogadać też o odnawialnej
energii w człowieku. Bo – z całym szacunkiem dla przyrody – co mi przyjdzie,
powiedzmy, z porządnego wykorzystania energii wiatrowej czy słonecznej, jeśli
moja energia życiowa będzie na kiepskim poziomie? Przecież moje życie będzie
takie jak moja energia – i nie jestem w stanie tego przeskoczyć.
A być zmęczonym bohaterem – nie, nie chcę.
TACY JAK JA… MOŻE LEPIEJ NIE
Pod koniec – krótkie spotkanie z Brianem Tracym i fragmentami jego książki Nawyki warte miliony. Podobała mi się inna jego książka, Zjedz tę żabę!, chociaż miałam pewne zastrzeżenia. Podobnie tu mam wątpliwości – w tekście Jak poprawić relacje z ludźmi znajdziemy wprawdzie trochę przydatnych wskazówek, ale momentami wydają się one sztuczne, nadmiernie wyolbrzymione („okazywanie aprobaty w każdej możliwej sytuacji”) i zwyczajnie męczące. Przy kolumnie „Moja lepsza wersja” (s. 87) obudziła się też we mnie pewna obawa: pytania w rodzaju „jaki byłby mój kraj / świat / moja firma, gdyby wszyscy byli / pracowali tak jak ja?” w ustach pewnej części społeczeństwa to wcale nie narzędzie do wspomagania swojego rozwoju osobistego, lecz doskonała wymówka, by w imię jedynej słusznej wizji świata i okolic zwalniać, prześladować, dyskryminować, obrażać lub zabijać tych, którzy w jakikolwiek sposób nie są „jak ja”. Sorry, „Coachingu”, spora część polskiego społeczeństwa w tej chwili nie powinna dostawać do rąk pytania „Co by było, gdyby wszyscy byli tacy jak ja?”, bo odpowie na nie bardzo głupio i bardzo destrukcyjnie. Taka sytuacja.
TECHNIKA BEZ WRAŻLIWOŚCI JEST FUJ
A na zakończenie – felieton Spętani normalnością. Lubię te filozoficzne felietony Marcina Fabjańskiego, nawet jeśli pozostawiają we mnie mieszane uczucia (a może to właśnie dobrze). Tym razem Fabjański przywołuje fragment Foucaulta: „Normalność wynaleziono na dobre w czasach nowożytnych po to, żeby stworzyć kolejny bat na tych, którzy nie chcą się dostosować do reguł dyktowanych przez władze, wielkie korporacje i ideologie: niepokornych myślicieli, burzycieli społecznych albo zwykłych włóczęgów”. Sam Fabjański stwierdza wprost: „Technika bez wrażliwości społecznej jest jedynie narzędziem podtrzymywania starych błędów” (s. 88). Świetna riposta skierowana do wszystkich (zwłaszcza polityków), którzy zadają najdurniejsze pytanie świata: „A po co nam humaniści?”. A po to właśnie, kwiatuszki bez korzeni – żeby ktoś za was walczył z waszą głupotą, skoro wy nie potraficie. Rozwój technologiczny, o którym tak głośno się mówi jako o prawie i obowiązku XXI wieku, będzie niczym bez humanistycznej wrażliwości; a humanistyczna wrażliwość ma jedną niesamowitą właściwość – aby ją mieć, nie trzeba być humanistą z wykształcenia, dyplomu czy zawodu. Tyle że bycie humanistą z mentalności to znacznie trudniejsza sprawa, i dość niewygodna, bo nie pozwala się zamknąć w twierdzy „moje lepsze, bo mojsze”. Wiem, drodzy politycy i inni wyznający jedyną (swoją) wizję świata, niesamowite to, straszne i przerażające, pomyśleć, że ktoś inny wcale nie jest głupi tylko dlatego, że nie jest waszym mentalnym klonem. Tak mi bardzo wcale nie przykro.
„Normalność to tylko inne słowo na
dobrowolne więzienie, wytworzone przez nasze społeczeństwo dyscyplinarne”,
przypomina za Foucaultem Fabjański (s. 88). Normalność to więzienie, i to
takie, w które niekiedy sami się próbujemy wepchnąć. Normalność to konwencja,
klatka mentalna i narzędzie trzymania za kark. Normalność to rzeczownik
abstrakcyjny, który każdego dnia zmienia definicję w zależności od tego, czego
ktoś od nas chce.
Pomyślmy o tym następnym razem, gdy jakaś
telewizyjna, radiowa, gazetowa czy internetowa mądrala powie nam: „Z tego,
śmiego czy owego powodu jesteś nienormalny!”. Dziękuję. To znaczy, że nie
dajesz rady wepchnąć mnie do swojego więzienia. Dziękuję, a ty, kochana
mądralo, jesteś normalna/-y do sześcianu, tak spętana/-y swoją normalnością, że
zupełnie nie widzisz innych ludzi. Nic nie widzisz, tylko swoje więzienne kraty
w postaci słowa „NORMALNOŚĆ”.
Mam w nosie taką normalność, w której
tylko nienormalni potrafią zobaczyć w drugim człowieku – człowieka.
I mam nadzieję, że czytanie „Coachingu”
choć trochę mnie przed taką normalnością chroni. Bo przecież tylko nienormalny
cieszyłby się z sugestii: hej, pomyśl trochę nad sobą, bo może tkwisz w
mentalnym więzieniu.
PS Tak, warto przeczytać ten numer
„Coachingu”.
fot. Pexels, Pixabay i „Coaching”
Brak komentarzy