O czwartej ćwiartce (i trzech pozostałych)
dopiero co pisałam w najnowszym Przeglądzie to-do list. Czwarta ćwiartka to,
wiadomo, zło absolutne: marnowanie czasu, przepuszczanie energii, poddawanie
się rzeczom nieważnym i uleganie sprawom niepilnym, takie kompletne obniżenie
poziomu poniżej poziomu morza i przymocowanie sobie nad głową neonu „marnuję
życie”. Tak to w każdym razie wygląda, jeśli potraktujemy czwartą ćwiartkę
dosłownie, rygorystycznie i controlfreakowo (w tej ponurej wersji control
freaka, który katuje się za każdą nieskontrolowaną minutę swojego istnienia. Są
też happy control freaki, ale o nich innym razem).
Rzecz w tym, że takie czarno-białe ujęcie
czwartej ćwiartki oznacza kłopoty. I to spore kłopoty.
PIERWSZY KŁOPOT: NIE ZAWSZE TA SAMA SPRAWA
NALEŻY DO TEJ SAMEJ ĆWIARTKI
Wprawdzie ta sytuacja najczęściej dotyczy
przechodzenia spraw z ćwiartki drugiej do pierwszej (i nieraz z pierwszej do
drugiej) albo z pierwszej do trzeciej (coś przestaje być ważne, ale wciąż jest
pilne), niekiedy jednak i rzeczy z czwartej ćwiartki mogą stać wylądować gdzie
indziej – i nie, niekoniecznie w trzeciej. No tak, zgoda, czwartkowe – nieważne
i niepilne – mają najmniejszą szansę na awans. Jednak sztywne trzymanie się
wizji „ćwiartkowej kastowości” może czasem doprowadzić do kuriozalnych sytuacji
– a kastowość dotyczy szczególnie właśnie czwartej ćwiartki. Wiąże się to z
jeszcze jednym problemem, o którym za chwilę, na razie natomiast w formie
podsumowania: sprawy mogą wędrować po ćwiartkach, nie są do nich przypisane na
stałe niczym średniowieczny chłop do swojej ziemi (a i on potrafił, w
wyjątkowych sytuacjach, wraz z całą wsią dać drapaka).
DRUGI KŁOPOT: SZTYWNE POSTRZEGANIE
CZWARTEJ ĆWIARTKI OZNACZA, ŻE MUSIMY ZAMIENIĆ SIĘ W ROBOTY
Do czwartej ćwiartki zaliczają się
przykładowo pogaduszki w służbowej kuchni. No OK, jasne, że gdy dedlajn goni, a
ja z koleżanką wymieniamy przy czajniku uwagi, która kawiarnia lepsza i jaki
autor thrillerów bardziej zabija suspens, o, dedlajn się wala po podłodze,
czekaj, przesunę nogą pod zlew, żeby nie zawadzał, no to gdzie jedziesz na
wakacje? – robimy sobie (i dedlajnowi) spore kuku. Ale dedlajny nie gonią non
stop, a relacje międzyludzkie w pracy – które są potrzebne i o które trzeba
dbać – buduje się głównie na marginesie pracy, nie w samym jej trakcie. Zwłaszcza
na początku, gdy zaczynasz funkcjonować w nowym miejscu, nowym środowisku. Nie
wiem, jaką miałabym minę, gdyby świeżo przyjęta do zespołu osoba na próbę
zawiązania luźnej rozmowy nieustannie ucinała: „Nie gadam w pracy o rzeczach
niepracowych, precz z czwartą ćwiartką!”. Ale pewnie ta mina za miła by nie
była.
Nie chciałabym pracować w atmosferze „jesteśmy tu tylko po to, żeby od ósmej do szesnastej robić swoje i żadnego gadania o czymkolwiek poza pracą”. To brzmi jak jakiś chory obóz pracy (skojarzenie wcale nie nieuzasadnione: jeśli wczytamy się w różne wspomnienia dotyczące na przykład lagrów i łagrów, szybko zobaczymy, że nie było tam miejsca na towarzyskie rozmowy w trakcie prac. Towarzyskie rozmowy tworzą interakcje i poczucie wspólnoty, a poczucie wspólnoty zagraża totalitaryzmom. W takim ujęciu uprawianie czwartej ćwiartki w służbowej kuchni to swoisty akt wolności skierowany przeciwko totalitarnym koncepcjom współczesnej pracy zawodowej i zdehumanizowanej wizji człowieka-pracownika).
Nie chciałabym pracować w atmosferze „jesteśmy tu tylko po to, żeby od ósmej do szesnastej robić swoje i żadnego gadania o czymkolwiek poza pracą”. To brzmi jak jakiś chory obóz pracy (skojarzenie wcale nie nieuzasadnione: jeśli wczytamy się w różne wspomnienia dotyczące na przykład lagrów i łagrów, szybko zobaczymy, że nie było tam miejsca na towarzyskie rozmowy w trakcie prac. Towarzyskie rozmowy tworzą interakcje i poczucie wspólnoty, a poczucie wspólnoty zagraża totalitaryzmom. W takim ujęciu uprawianie czwartej ćwiartki w służbowej kuchni to swoisty akt wolności skierowany przeciwko totalitarnym koncepcjom współczesnej pracy zawodowej i zdehumanizowanej wizji człowieka-pracownika).
Nie oczekuję, że praca stanie się
skrzyżowaniem placu zabaw i towarzyskiego spędu, ale zwyczajnie chcę mieć
dobre, a przynajmniej w miarę poprawne relacje z osobami, z którymi pracuję.
Relacje zaś buduje się – przede wszystkim rozmową. I tak, te „bezsensowne pogaduszki
w kuchni”, te kilka minut „zmarnowanych” na luźną pogawędkę podczas zebrania,
to wspólne wyjście z budynku, by coś przegryźć, pogadać, zapalić – to wszystko
jest potrzebne, by być z ludźmi i współtworzyć z nimi znośne środowisko pracy.
Paradoksalnie do tego, aby w pracy pierwsza i druga ćwiartka rozwijały się
skutecznie, potrzebne jest też – zadbanie o ćwiartkę czwartą.
TRZECI KŁOPOT: CZWARTA ĆWIARTKA STAJE SIĘ OTCHŁANIĄ
NIEEFEKTYWNOŚCI BEZ PRAWA DO RADOŚCI
Tu tkwi największy – tak naprawdę główny –
problem, od którego może nawet powinnam zacząć cały ten tekst. Czwarta ćwiartka
w ujęciu ekstremalnym staje się workiem na wszystko, co nie przekłada się
bezpośrednio na efektywność. To ujęcie ekstremalne wcale nie jest taką
rzadkością, bo już u Coveya można je znaleźć; i jest w gruncie rzeczy
największą pułapką dzielenia na ćwiartki, pułapką, która doprowadza nas do
swoistej schizofrenii planowej, paradoksalnego zderzenia ćwiartki drugiej z
czwartą i podwójnych standardów myślenia. Co to znaczy? A proszę bardzo: w
ćwiartce drugiej (ważne i niepilne) znajdują się takie rzeczy jak rozwój
osobisty, realizacja marzeń, relaks, dbanie o siebie, dbanie o związki,
rozwijanie pasji. Fajne, prawda? Druga ćwiartka to taka kwintesencja idealnego
urlopu. W ćwiartce czwartej znajdują się zaś pożeracze czasu, telewizja,
scrollowanie fejsa, przyjemności, gry komputerowe. Tak, to właśnie wpisuje
Covey do ćwiartki czwartej w „Najpierw rzeczy najważniejsze”. Nie kłamię, nie
wymyślam – spójrzcie na zdjęcie ze strony 234:
(OK, zgoda, fejsa tam nie ma, ale fejsa możemy podciągnąć pod przyjemności, komputer albo zwykłe pożeracze czasu).
Co nam z tego wychodzi? Paranoja. Paranoja, bo w tym momencie okazuje się, że – wbrew koncepcji „czwartej generacji zarządzania czasem” (która ma się skupiać nie na sztywnej efektywności, tylko na czerpaniu z życia pełnymi garściami, tak w skrócie) – podział na cztery ćwiartki zostaje zaprzęgnięty wyłącznie w obszar zawodowo-efektywnościowy. Sorry, przyjemności w czwartej ćwiartce? Jak to się ma do relaksu, do dbania o związki, nawet do rozwoju siebie? Relaks to przestrzeń na robienie rzeczy „zbędnych” (z punktu widzenia pracy, ZUS-u, nawet bliskich). Dbanie o związki to również robienie razem przyjemnych rzeczy (albo nierobienie niczego), nie tylko rozmawianie o uczuciach etc. (w sumie nie za bardzo lubię rozmawiać w związku o uczuciach, uważam, że uczucia najlepiej wychodzą w praniu, czyli w działaniu). Rozwój osobisty to również robienie rzeczy, które nie przełożą się na wynik w pracy, w sukcesie życiowym czy nawet w relacjach z bliskimi; rozwój osobisty to też przestrzeń na relację tylko ze sobą, a tu musi być margines czasu na „nic”, które po prostu sprawia, że człowiekowi jest na co dzień dobrze z samym sobą i ze swoim życiem.
(OK, zgoda, fejsa tam nie ma, ale fejsa możemy podciągnąć pod przyjemności, komputer albo zwykłe pożeracze czasu).
Co nam z tego wychodzi? Paranoja. Paranoja, bo w tym momencie okazuje się, że – wbrew koncepcji „czwartej generacji zarządzania czasem” (która ma się skupiać nie na sztywnej efektywności, tylko na czerpaniu z życia pełnymi garściami, tak w skrócie) – podział na cztery ćwiartki zostaje zaprzęgnięty wyłącznie w obszar zawodowo-efektywnościowy. Sorry, przyjemności w czwartej ćwiartce? Jak to się ma do relaksu, do dbania o związki, nawet do rozwoju siebie? Relaks to przestrzeń na robienie rzeczy „zbędnych” (z punktu widzenia pracy, ZUS-u, nawet bliskich). Dbanie o związki to również robienie razem przyjemnych rzeczy (albo nierobienie niczego), nie tylko rozmawianie o uczuciach etc. (w sumie nie za bardzo lubię rozmawiać w związku o uczuciach, uważam, że uczucia najlepiej wychodzą w praniu, czyli w działaniu). Rozwój osobisty to również robienie rzeczy, które nie przełożą się na wynik w pracy, w sukcesie życiowym czy nawet w relacjach z bliskimi; rozwój osobisty to też przestrzeń na relację tylko ze sobą, a tu musi być margines czasu na „nic”, które po prostu sprawia, że człowiekowi jest na co dzień dobrze z samym sobą i ze swoim życiem.
Ogromnie lubię oglądać filmy – od niedawna
zaczęłam praktykować Domowy Wieczór Filmowy, podczas którego oglądam (sama)
film, na który mam ochotę; ostatnio zafundowałam sobie wieczorno-nocny maraton,
złożony z bolesnej, wciągającej i pozostającej w pamięci „Nieznajomej” oraz
zaskakująco dobrego oraz dającego do myślenia „Bliżej”, po którym Natalie
Portman stała się moim nowym wzorem piękna. W ujęciu tego, co Covey wpisał na
załączonym zdjęciu, karmiłam ćwiartkę czwartą. I wiecie co? Mam absolutnie w
nosie, że to była ćwiartka czwarta, bo cieszyłam się na myśl o tym Domowym
Wieczorze Filmowym cały dzień, a podczas oglądania świetnie się bawiłam. Co
więcej, takie ujęcie sprawy – wyznaczenie konkretnej pory, gdy skupię się tylko
na tym działaniu, nazwanie go i celebrowanie – pozwoliło mi odzyskać uważność
podczas oglądania, bo uwolniłam się od przymusu robienia czegoś w trakcie (na
przykład prasowania lub składania ciuchów), żeby odpędzić poczucie winy, że
marnuję czas na gapienie się w ekran. Nie, leżałam w łóżku, z laptopem na
kolanach, i świętowałam czas, który poświęciłam własnej rozrywce.
Gdybym lubiła grać w gry komputerowe, też
bym się wkurzyła, że moje hobby zostaje sprowadzone do kategorii czwartej
ćwiartki, do spraw nieważnych i niepilnych. Na tej zasadzie moje malowanie na
płótnie krzywych i tłustych kotków, Twoje czytanie romansideł, jego oglądanie
śmiesznych filmików na YouTube’ie, jej blogowanie – stają się czymś, co należy
wykasować z życia w imię rozwoju, dbania o swój czas i wzbogacania własnego życia.
O nie, zdecydowanie nie chcę takiej wersji życia. Jak najbardziej rozumiem
określanie tych działań mianem marnowania czasu, gdy stosujemy je zamiast
innych działań, na które mamy ochotę albo które są pilne; gdy skupiamy się
wyłącznie na nich kosztem całej reszty życia; ale nie wtedy, gdy zwyczajnie
chcemy odpocząć, pobawić się, zafundować sobie Puchatkowe „robię nic”.
Są dwa rozwiązania: albo włączać niektóre rzeczy „zbędne” do ćwiartki drugiej, albo po prostu uznać, że ćwiartka czwarta też bywa potrzebna. I jedna, i druga droga wydaje mi się dobra, ale ponieważ lubię dosyć wyraźne rozdzielanie kategorii, wolę uznać, że ćwiartka druga to miejsce na marzenia, cele, rozwój osobisty rozumiany w kategoriach nauki, działania etc. – a ćwiartka czwarta to relaks w formie „robię nic”, przyjemności dla samych przyjemności i hobby, które może i w żaden sposób mnie nie rozwija, za to daje zwyczajną frajdę.
Są dwa rozwiązania: albo włączać niektóre rzeczy „zbędne” do ćwiartki drugiej, albo po prostu uznać, że ćwiartka czwarta też bywa potrzebna. I jedna, i druga droga wydaje mi się dobra, ale ponieważ lubię dosyć wyraźne rozdzielanie kategorii, wolę uznać, że ćwiartka druga to miejsce na marzenia, cele, rozwój osobisty rozumiany w kategoriach nauki, działania etc. – a ćwiartka czwarta to relaks w formie „robię nic”, przyjemności dla samych przyjemności i hobby, które może i w żaden sposób mnie nie rozwija, za to daje zwyczajną frajdę.
Bo na dobrą sprawę – po diabła dbać o
sposób zarządzania czasem i sobą w czasie, po co pracować z priorytetami, po co
myśleć w kategoriach planów, celów i skupiania się na tym, co dla mnie naprawdę
ważne – jeśli nie mogę dzięki temu znaleźć też odrobiny czasu na marnowanie
czasu?
Coraz bardziej skłaniam się ku temu, że
czwartą ćwiartkę należy trochę oddemonizować i podzielić na dwie podćwiartki:
podćwiartka czwarta smutna to ta, w której robimy byle co, byle tylko nie robić
tego, co ważne i/lub pilne; a podćwiartka czwarta wesoła to ta, w której robimy
byle co dla własnej radości, z poczuciem, że w pełni nam się to należy i
zwyczajnie mamy do tego prawo. Wiem, że mnożenie bytów często prowadzi do
rozmycia zagadnienia, ale w tym przypadku podzielenie ćwiartki czwartej na dwie
części jest jak najbardziej wskazane.
Staję się orędowniczką wesołej czwartej
podćwiartki. W ten weekend w ramach jej celebrowania zamierzam obejrzeć „Czarną
Dalię” i namalować na płótnie kolejnego tłustego kotka. I nie dam sobie wmówić,
że robię źle.
fot. Pixabay, Najpierw rzeczy
najważniejsze
Brak komentarzy