„Mózg ludzki lubi krótkotrwały, nagły rozwój sytuacji. Przesadnie reagujemy na momenty kulminacyjne i punkty krytyczne, na nagłe zmiany i głośne newsy, natomiast prawie nie zauważamy systematycznego rozwoju”1.
To
tylko jeden z wielu wartych zacytowania fragmentów Sztuki dobrego życia Rolfa Dobellego, o której zamierzam niebawem
napisać. To także kwintesencja tego, co zauważam nieraz i u siebie, i innych: przywiązanie do zrywów, do działania
raz na jakiś czas, za to intensywnie, wręcz wykańczająco, i powracanie ponownie
do stanu stagnacji, by po iluś dniach, tygodniach czy miesiącach nagle znów
przez kilka godzin lub dni podjąć gorączkową akcję. I znów cisza, bezruch, brak
postępów; i znów gwałtowne, histeryczne zachłyśnięcie się tym „ja robię!”; i
znów bezruch, i znów atak. I znów, i znów.
Tak
przez wiele lat wyglądało moje pisanie (czegokolwiek): dni, tygodnie lub miesiące
bez jednego słowa, potem dzień, tydzień lub miesiąc zawziętego stukania w
klawiaturę, potem znów długi „blok pisarski”. Blok pisarski to zresztą osobny
temat, ale tu warto o nim wspomnieć w kontekście wszelkiego rodzaju bloków /
blokad: nierzadko takie zablokowanie w robieniu czegoś bierze się właśnie z mniej
lub bardziej podświadomego przekonania, że podjęcie działania wymaga od razu
efektów rodem z tego wielkiego okresu zrywu. Post napisany w jeden dzień,
artykuł w trzy dni, pół książki w tydzień – tak, to brzmi świetnie, co z tego,
że po tym dniu, trzech dniach lub tygodniu nastąpiło pół roku posuchy? 300 słów
pisanych dziennie – phi, co to jest, ledwo się zauważy. Co z tego, że w ciągu
tygodnia robi się z tego minimum 2 100 słów, a często i więcej, co z tego,
że w miesiącu daje to przeciętnie 9 000 słów? Mój felieton na „Kobiecą
Sprawę” liczy zwykle około tysiąca słów; w tym układzie w ciągu miesiąca
mogłabym napisać 8–9 tekstów do Bazgrolnika albo 4 felietony i jeden nieduży artykuł. Nie zmienia to faktu, że 300 słów
dziennie nie robi zbytniego wrażenia, a już na pewno nie zdumiewa tak, jak zdumiewa
artykuł wyprodukowany w trzy dni. Nagły zryw jest widoczny niczym fajerwerki i
tak jak one zachwyca, zwraca na siebie uwagę. Kto podczas podziwiania
fajerwerków myśli: „Ale mieszkania od rana do nocy to one by mi nie
oświetliły?”. Raczej nikt; i mało kto, patrząc na żarówkę pracującą codziennie
w lampie, żyrandolu czy plafonie, myśli: „Rany, jak ona wytrwale i skutecznie
daje mi światło w domu”. Żarówkę zauważamy dopiero wtedy, gdy zaczyna migać lub
już padnie; jednak chyba nikt nie zamieniłby oświetlenia w sypialni, łazience
czy gabinecie z banalnej żarówki na niebanalne fajerwerki, prawda?
To
też wina trochę (albo nawet bardzo) naszej kultury i tego, co często odbieramy
w procesie wychowania, a potem w codzienności szkolno-zawodowej: większym
podziwem darzy się jednorazowe, spektakularne dokonania, nie zauważa się zaś
(lub traktuje trochę per noga) regularne, choć mniej „łałowe”, działania. Też
tak robiłam i też mi tak robiono. Sama sobie to robiłam (i nieraz nadal robię).
Czasami stwierdzam, że zwyczajnie brakuje nam pięknego protestanckiego etosu
pracy, za to jesteśmy wypchani po uszy romantyczną wiarą w wenę. Wena również
ma u mnie obiecany osobny post na swój temat, więc poznęcam się nad nią przy
innej okazji, na razie sygnalizuję, że mi podpadła na całej linii.
W
każdym razie od pewnego czasu zaczynam być coraz bardziej świadoma tego „lobbowania
fajerwerków”, coraz bardziej mi też ono przeszkadza.
Tak przecież,
„fajerwerkowo”, było z moimi wcześniejszymi próbkami literackimi: trochę
intensywnego pisania, długie przerwy. Tak bywało z moim pisaniem naukowym:
coraz bliżej dedlajn, coraz bliżej dedlajn… o szlag, zostały dwa dni, spinam
się i piszę! Tak się przydarzało temu (i wcześniejszemu) blogowi: trzy miesiące
ciszy… napisałam post, i to w jeden dzień, super!... cztery miesiące ciszy. Z
nauką języków. Ze sportem. Z różnymi innymi rzeczami (poza czytaniem, ale to
się nie liczy – czytanie jest dla mnie jak powietrze, więc gdybym miała
wybierać między czytaniem a powietrzem, wybrałabym czytanie, bo nie można żyć
bez powietrza). Przeklęty fajerwerk ze mnie.
U
niektórych bardziej i mniej znajomych osobach widzę podobną tendencję; a u
tych, którzy najwyraźniej spełniają swoje marzenia, realizują cele i po prostu
cieszą się życiem, widzę walkę z tym nawykiem i zastępowanie go czymś lepszym:
regularną, rozłożoną na kawałki i pozwalającą widzieć ciągły progres pracą.
Wcale
mnie to odchodzenie od fajerwerkowatości nie dziwi; działanie zrywowe, na raz i
aż do utraty tchu, może sobie wyglądać efektownie, może nawet dawać niezłego adrenalinowego
kopniaka, ale jest męczące i mało konstruktywne, właśnie przez te dziury
czasowe pomiędzy jednym a drugim zrywem. Psycholodzy (źródło: kilka czy
kilkanaście artykułów w „Charakterach”, trochę książek) stwierdzają, że na
dalszą metę taka zrywowość bardziej męczy niż nakręca; po części przez o wiele
większy wysiłek, jaki trzeba włożyć w zrealizowanie czegoś, to jasne, ale po
części też, jak podejrzewam, z powodu kaca moralnego, który pojawia się przed i
po. Myśl przed: „Kurde, czemu nie zabrałam się do tego wcześniej, miałabym już
z głowy albo tylko bym wykańczała? Czemu to sobie robię, że tak siedzę po
nocy?”. Myśl po: „Żebym tylko następnym razem znowu nie zostawiała wszystkiego
na ostatnią chwilę… Pewnie znowu zostawię i będzie powtórka… Nie, nie zostawię,
ale to nowe zadanie może poczekać, najpierw sobie chwilę pokrastynuję, tak do
trzech dni przed nowym dedlajnem”.
Mieszanina
wyrzutów sumienia, wściekłości na siebie, sprawionego sobie zawodu i
niesmacznego déjà vu, pojawiająca się
wraz z paroma taktami Britney Spears Oops,
I did it again – kto choć raz tego nie doświadczył, ten nie ma pojęcia, jak
wygląda fajerwerkowy kac moralny. Boli. Oj, boli.
Regularność,
systematyczność i rozplanowane działanie krok po kroku to wciąż ideał, który
chciałabym w końcu dopaść i usidlić. Na razie bliżej mi do „wierzących
niepraktykujących”: jestem jak najbardziej za systematycznością etc., tylko
niestety w praktyce nierzadko się ze sobą mijamy. Ale z roku na rok, z miesiąca
na miesiąc jest coraz lepiej. Bullet Journal, aplikacja Asana, planowanie roku,
miesiąca, tygodnia i dnia, cztery ćwiartki Coveya – wszystko to naprawdę
pomaga. Najbardziej jednak pomogło mi zrzucenie z piedestału idei weny,
idealnego momentu i założenia, że fajerwerkowe działania są lepsze tylko przez
to, że w krótkiej chwili są bardziej efektowne. Efektowne i efektywne to nie
bez powodu dwa różne słowa, choć wyglądają tak podobnie. Światło dawane przez
fajerwerki tak właśnie różni się od światła żarówki: może i jest efektowne, za
to obok efektywności nawet nie leżało.
Więc
pal diabli fajerwerki. Są śliczne, ale zaledwie przez kilka minut i tylko na
nocnym niebie. Wolę jedną porządną żarówkę, która codziennie da mi potrzebne
światło.
PRZYPISY
1 Rolf Dobelli, Sztuka dobrego życia. 52 zaskakujące drogi do szczęścia, przeł.
Jadwiga Kurkiewicz-Laskowska, Kielce 2018, s. 83.
fot.
Pixabay
Masz dużo racji. Odkładanie na później, aby na raz zwalić sobie wszystko na głowę, może wykończyć. Lepiej powoli dopracowywać różne sprawy, bez rzucania się z motyką na słońce.
OdpowiedzUsuńNiektórzy twierdzą, że dopiero przy takim natłoku obowiązków i dedlajnów czują tyle adrenaliny i motywacji, że mogą cokolwiek zrobić. Też tak kiedyś twierdziłam, ale potem przyznałam: zwyczajnie mnie to męczy. Teraz zdecydowanie wolę robić po kawałku, zwłaszcza że dzięki temu można więcej i częściej skreślać punkty w to-do listach ;)
UsuńPrawda. To chyba też trochę wynika z naszych zabieganych czasów - wydaje się, że jeśli do czegoś wraca się codziennie i robi to systematycznie, to to zajmuje nam więcej bezcennego czasu. A przecież wcale tak nie jest, najwięcej czasu marnujemy na ciągłe "A, jeszcze to miałam zrobić. Dobra, zajmę się tym jutro". Czytałam gdzieś kiedyś (ale źródła niestety nie podam, bo już nie pamiętam), że w korporacjach na tej zasadzie mnóstwo czasu traci się na maile. Bo zamiast przeczytać co ktoś chce, od razu załatwić sprawę i przejść dalej, ludzie czytają, zostawiają to na później i potem muszą czytać jeszcze raz, bo nie pamiętają, o co chodziło. A to często są sprawy proste, które lepiej byłoby załatwić od ręki, ale ponieważ nie są pilne, to są bez sensu odkładane (tu by się pewnie bardzo przydały 4 ćwiartki).
OdpowiedzUsuńA przy okazji naszło mnie takie skojarzenie - ze związkami też jest jak z fajerwerkami. Kultura gloryfikuje właśnie takie zrywy, te kwiaty i pierścionki, kłótnie i godzenie się, a tymczasem w normalnym związku potrzebne jest raczej dużo codziennej pracy, po troszku. Tych drobnych gestów, szacunku i wzajemnej życzliwości, o których raczej nikt nie nakręciłby filmu. Ale to na marginesie.
Pozdrawiam serdecznie,
Magdalena
Racja, i rzeczy robione systematycznie wydają się czasem takie nudne, banalne albo mało "wowowe", bo przecież robisz je regularnie. Wierzę w to, że maile marnują czas w korpo, maile w ogóle nieraz nieźle marnują czas ;) Dla mnie takim marnowaniem czasu bywają też niekiedy zebrania - nie wszystkie, ale takie, podczas których snuje się dygresje, wykłóca się z całą grupą o coś, co można by w pięć minut załatwić z jedną konkretną osobą, której to dotyczy, a poza tym zwołuje się te zebrania co pół dnia, na zasadzie "ej, jest masa roboty do zrobienia i krótki dedlajn, to strzelmy sobie zebranie na gadanie o tym, ile jest do zrobienia i jak mało mamy na to czasu!".
UsuńZgadzam się z Tobą, bardzo gloryfikujemy zrywy, wybuchy i wielkie dramy w związkach. W końcu większość historii miłosnych kończy się w momencie, gdy wielkie trudności zostały pokonane, a oni "żyli długo i szczęśliwe, o czym nie będziemy już opowiadać, bo kogo obchodzi nudna narracja o tym, jak dzielili się obowiązkami domowymi i ustalali sprawy finansowe". A ja właśnie w historiach związkowych najbardziej lubię tę normalność, codzienność i zwyczajność - bo na niej opiera się podstawa życia i związku.
Pozdrawiam i dziękuję, i życzę Ci dużo niefajerwerkowych, za to satysfakcjonujących działań codziennych :)