Jak już wiadomo, kocham plany, listy i rozplanowywanie wszystkiego, nawet porządków, chorowania i samego planowania (lista list do zrobienia, plany robienia planów – to taka metafizyka listologii).
Pisałam już, dlaczego nie jestem zwolenniczką noworocznych postanowień. Jestem za to zwolenniczką, miłośniczką i wyznawczynią planowania, stawiania sobie celów, przerabiania marzeń z „chciałabym” i „kiedyś” na „chcę, zrobię” i „teraz, za miesiąc, w kolejnym roku”. Bo planowanie uwzględnia coś, czego nie znają marzenia i o czym zapominają postanowienia: perspektywę czasową. Oraz fakt, że niektóre sprawy wymagają etapu przygotowawczego, inne – długofalowego działania, jeszcze inne – po prostu odpowiedniego momentu. Przy czym „odpowiedni moment” to nie sprzyjające ustawienie gwiazd, absolutny wreszcie święty spokój czy natchnienie i spływająca na człowieka wena (która, swoją drogą, zasługuje na osobny post); to takie ułożenie różnych kwestii i dostosowanie sobie przestrzeni, by móc zacząć działać, albo i przeczekanie mniej sprzyjającego okresu bez wyrzutów sumienia, a zarazem bez tracenia celu z oczu.
Na taki najlepszy (przynajmniej dla mnie) zestaw narzędzi do udanego tworzenia planów i rozplanowywania ich na konkretne działania składają się: skonkretyzowanie tego, czego się chce; skonkretyzowanie (być może jeszcze wyraźniej) tego, czego się nie chce; umiejętność sensownego dzielenia na kawałki; orientacja czasowa; praca z tekstem/obrazem; wreszcie zaplecze.
To wcale nie jest
takie proste! Łatwo powiedzieć „chcę być szczupła”, „chcę dużo zarabiać” czy
„chcę być szczęśliwa”, ale dopóki te ogólne „chcę czegoś” nie wypełnią się
konkretami, najlepiej jak najliczniejszymi, to dalej pozostajemy w przestrzeni
„och, chciałabym sobie kiedyś”. Jakkolwiek nieromantycznie, niespontanicznie i
nienatchnieniowo zabrzmi, pomysł na powieść jest niczym, dopóki nie uzyska
planu ramowego, a potem szczegółowego.
Konkrety to te małe elementy, które się składają na całokształt; po części są sposobami dochodzenia do celu, po części – fragmentami samego celu, po części – drogą do jego osiągnięcia. Zwykle, co zabawne, są tym wszystkim po trochu jednocześnie. Bo jeśli „chcę być szczupła” – to i odpowiednie dobieranie jedzenia, i ruch, i sport, i unikanie pewnych rzeczy, i badania lekarskie (a teraz to rozbij na kawałki: jak jeść, czego nie jeść, jaki sport, jaka częstotliwość, jaki podstawowy pakiet badań w roku etc.). Jeśli „chcę więcej pisać” (jedno z moich marzeń) – to: co dokładnie pisać, ile słów dziennie minimum, czemu poświęcać więcej czasu, a czemu mniej.
Skonkretyzowanie celów wymaga zmierzenia się z tym, co nieraz odstrasza: z koniecznością zdyscyplinowania się. Ja wiem, że „spontaniczność” brzmi ładniej i kojarzy się z czerpania z życia pełnymi garściami – w przeciwieństwie do dyscypliny. Ale dla mnie spontaniczność to amorficzność, histeryczne chwytanie chwil bez żadnego wyboru, chodzenie na oślep i nierzadko w kółko. Jeśli wolisz pełną spontaniczność – Twoje prawo, powodzenia. Ale jeśli pewne, choćby minimalne, zdyscyplinowanie samej/samego siebie Cię nie odstrasza, to jedziemy na tym samym wózku.
W gruncie rzeczy
to zadanie jest nawet trudniejsze. Uwielbiam selekcję negatywną, nieraz właśnie
od niej zaczynam. Jeśli wiesz, czego chcesz, jest dobrze, ale niekiedy spędzasz
sporo czasu na zastanawianiu się „Czy ja aby tego przypadkiem nie chcę?”. Jeśli
wiesz, czego nie chcesz, od razu łatwiej Ci odrzucać rzeczy, które w innej
sytuacji okazałyby się czasożercami. Ja na przykład wiem już, że obecnie nie
chcę bezpośrednio pracować z dziećmi – więc tego rodzaju propozycje współpracy
odrzucam. Wiem natomiast, że chcę robić korekty książek – więc przyjmuję
teksty, nawet jeśli treść wcale mnie nie rajcuje. Ale i tu mam swoje „wiem,
czego nie chcę”: jeśli trafiłabym na książkę dotyczącą ugrupowania
politycznego, o którym mam jak najgorsze zdanie, albo stanowiącą propagandę
rasizmu, hejtu do inności etc., to podziękowałabym. Nawet nie mogę obiecać, że
ładnie.
Umiejętności stwierdzania, że czegoś nie chcemy, powinniśmy się uczyć od małego. W procesie wychowania domowego i szkolnego często nasze „nie chcę” dostaje po tyłku – i to nie zawsze niesłusznie (uczeń, który mówi, że nie chce się uczyć mnożenia, więc nie będzie – no nie, to już dla mnie przesada. Student, który mówi, że nie chce mieć na zakończenie zajęć kolokwium – to znam z doświadczenia, zawsze wtedy śmieję się ze studentów do rozpuku). Niestety obok tych „nie chcę”, których przegonienie jest sensowne, występują też „nie chcę”, które obrywają tylko dlatego, że są dla jakiegoś dorosłego niewygodne, niezadowalające czy wręcz „bezczelne”. I tak pozostajemy, dorastający i dorośli, z kiepską umiejętnością stwierdzania „tego nie chcę” lub z poczuciem winy, że w ogóle coś nam śmie nie odpowiadać.
Wiesz, czego nie chcesz? Ja wciąż nad tym pracuję, ale już trochę wiem.
UMIEJĘTNOŚĆ SENSOWNEGO DZIELENIA NA KAWAŁKI
Stara anegdota,
starsza niż coaching, mówi, że aby zjeść słonia, należy go podzielić na
kawałki: trąba, jedno, ucho, drugie ucho... Nieładnie to brzmi w stosunku do
słonia, ale zasada jest doskonała: aby zrobić duże zadanie, trzeba zrobić
szereg małych, które je tworzą. A żeby zrobić szereg małych – trzeba je umieć
określić, odnaleźć; jednym słowem – trzeba umieć podzielić wielkie zadanie na
małe, możliwe do przełknięcia kawałki. Dlatego czasem dzielę sobie nawet proste
rzeczy na kilka jeszcze mniejszych i prostszych, gdy czuję, że to mi pomoże – a
pomaga szczególnie wtedy, gdy mam mało sił, źle się czuję, z jakiegoś powodu
mam opory, by zabrać się za zadanie, albo po prostu mam tyle na głowie, że
każdego dnia mogę zrobić tylko maleńki kawałek czegoś dodatkowego. Podzielenie
sobie pracy na takie mikroprace podtrzymuje na duchu, daje sygnał „łał, coś
dziś ruszyłam do przodu” – i choćby dlatego jest tak ważne. O kwestii lepszego
zobaczenia rzeczy, które trzeba załatwić, ogarnięcia roboty czasowo i
kontrolowania podstępów już nawet nie będę wspominać.
No właśnie,
orientacja czasowa... Wyobraźcie sobie taką sytuację: pojawia się zadanie,
człowiek zakłada, że zajmie godzinę, dzień, dwa tygodnie i po krzyku – a potem
się okazuje, że zamiast godziny jest pięć godzin, zamiast dnia – tydzień,
zamiast dwóch tygodni – półtora miesiąca. Kto tego choć raz nie doświadczył?
Podejrzewam, że pół osoby na dziesięć tysięcy powie „Ja nigdy”.
Nie mówię tu o sprawach, na które nie ma się wpływu, typu: stanie w kolejce na pocztę, bezskuteczne dobijanie się do kogoś telefonicznie lub mailowo etc. Ale i tu można w pewien sposób kontrolować czas: poprzez odgórne założenie, ile czasu pozwalam sobie na coś poświęcić. Jeśli muszę wysłać pilny list teraz zaraz i nie ma zmiłuj, to trudno, będę stać w tej kilometrowej kolejce i przeklinać w duchu wszystkich, którzy też coś wysyłają. Ale jeśli piszę projekt, zbliża się dedlajn oddania aplikacji, a pan z fundacji A nie odpisuje, nie oddzwania i w ogóle jakby nie istniał, to albo w ogóle rezygnuję z fundacji A, albo na przykład po tygodniu bez wieści od niej zwracam się z pytaniem o współpracę do fundacji B.
Orientacja czasowa wymaga porządnego poobserwowania siebie i uczciwego podsumowania tych obserwacji. Zauważyłam już na przykład, że mam tendencję do planowania większej liczby zadań, niż jestem w stanie w ciągu dnia zrealizować, i stąd pewne pojawiające się frustracje. Coraz lepiej też już widzę, o których porach dnia jestem bardziej produktywna i do czego (choćby: wieczorem w łóżku nie chce mi się czytać nic fachowego, więc to nie jest dobra pora na tego rodzaju pozycje). I o ile, jak zauważyłam, felieton na „Kobiecą Sprawę” jestem w stanie napisać w jeden dzień, o tyle artykuł naukowy wymaga ode mnie więcej czasu, więc zostawianie go na ostatnią chwilę przed dedlajnem to doskonały sposób na popsucie sobie wieczoru, nerwów i produktywności.
Orientacja czasowa powinna też uwzględniać zasób energii, spadki koncentracji i tego rodzaju sprawy (dlatego od pewnego czasu wolę zostać dłużej w pracy, by coś zrobić, niż zabierać to do domu, bo w domu, jak zaczęłam dostrzegać, albo w ogóle nie mogę się do tego zabrać, albo zajmuje mi to dwa razy więcej czasu, i to nie tylko przez typowe domowe rozpraszacze. Po prostu wszystko we mnie wrzeszczy: „A daj mi wreszcie odpocząć!”. Dopóki siedzę w gabinecie, mózg trzyma się roboty; po wyjściu z uczelni mózg rozkłada się na placek jak rozleniwiony pies i nawet ogonem nie merdnie).
Zapisywanie
planów i rozplanowywanie na piśmie, czy w formie notatek, czy rysunków (ja wolę
notatniki, jestem wzrokowym słowowcem*), to podstawa udanego planu i jakieś
osiemdziesiąt procent szans na jego realizację. Stąd właśnie te wszystkie
Bullet Journale, notatniki, karteczki – bez nich nawet najlepszy plan pozostaje
amorficzny. Pismo nadaje kształt, utrwala w pamięci i pozwala wszystko
porządnie przeanalizować. Kto nie zapisuje planów – robi im (więc i sobie)
krzywdę.
Poza tym to prawda: zapisane wydaje się bardziej wiążące, przyjęte, obowiązujące. Może i stajemy się kulturą obrazkową, ale nadal jesteśmy osadzeni w kulturze pisma, wiary w pismo i szacunku do pisma. Napisane, więc prawdziwe – to założenie, które towarzyszyło nam w kontaktach z rękopisami, z drukami, z gazetami – a dziś z Internetem. I chociaż takie założenie jest nierzadko błędne, a nawet groźne – w przypadku planów okazuje się błogosławieństwem.
Więc zapisuję plany. By mój mózg uwierzył, że to naprawdę, i tak robił.
Czyli co zrobić,
żeby robić, zwłaszcza gdy się nie chce robić. Tu zalicza się wszystko, co
wspiera w realizacji, przeszkadza w przeszkadzaniu realizacji i ogólnie z
jakiegoś powodu się przydaje. Nagrody od siebie dla siebie, gdy załatwi się coś
trudnego. Sposoby motywacji, gdy motywacji się nie ma. Wyrobione nawyki, które
zmuszają do zrobienia czegoś z przyzwyczajenia, nawet gdy nastroju brak (umówmy
się, część czynności wchodzących w zakres naszych planów ma charakter
mechaniczny, więc jak się dobrze maszynę przyzwyczai, zrobi się w końcu
perpetuum mobile... mam nadzieję). A także – autorozgrzeszacz, który w
przypadku nawalenia powie: trudno, mała, każdemu się czasem zdarzy, nie ma co
beczeć, że klapa, tylko od jutra robić po dawnemu. Albo nawet od dzisiaj.
Nawyki to w ogóle jedno z najwspanialszych narzędzi trzymanych na zapleczu. Obecnie wyrabiam sobie na przykład nawyk pisania codziennie minimum trzystu słów jakiegoś tekstu. Na razie efekty są całkiem zadowalające. Jakie będą po pierwszym roku – nie mogę się doczekać momentu, gdy się przekonam. Może nawet blog mi się (wreszcie) porządnie rozkręci.
* Słowowiec (określenie autorskie) to taka forma wzrokowca lub dźwiękowca, która myśli słowami pisanymi lub mówionymi, a nie obrazami czy dźwiękami abstrakcyjnymi. Dlatego doskonale zapamiętuję teksty i to, na jakiej stronie albo w którym miejscu tej strony się znajdują; beznadziejnie za to zapamiętuję twarze, aż dziwne, że rano w łazience samej sobie przed lustrem nie mówię „Dzień dobry pani”.
Uwielbiam czytać Twoje artykuły, zawsze jest w nich wiele wiedzy i przydatnych informacji.
OdpowiedzUsuń