Dzisiejszy niedzielny wieczór to ostatnie chwile mojego urlopu. W ramach odpowiedniego ich uświęcenia już od paru godzin katuję się w najlepsze poczuciem winy pod tytułem „Za mało w czasie urlopu zrobiłam!”.
Znacie tę mieszankę uczuć? Niepokój, obawa przed nadchodzącym dniem (pierwszym w pracy po urlopie), irytacja (wyżywana na Bogu ducha winnych bliskich), żal, niesmak. Mam wrażenie, że coś takiego dopada coraz częściej coraz większą grupę ludzi. Mnie pourlopowe poczucie winy towarzyszy od wielu lat, gdzieś tak od rozpoczęcia studiów. Każde wakacje, przerwy świąteczne, długie weekendy, a nawet zwykłe weekendy kończyły się kacem moralnym wynikającym z tego, że właśnie – za mało zrobiłam. Przy czym należy podkreślić, że przez „zrobiłam” rozumiałam zawsze pracę – za mało przeczytałam, napisałam, przygotowałam na zajęcia, załatwiłam służbowych spraw, nauczyłam się etc.
Jeszcze parę lat temu moje poczucie winy przybierało formy ekstremalne i zmuszało do poszukiwania jakiegoś usprawiedliwienia (które zresztą i tak średnio działało). Moja matka do dziś pewnie pamięta, jak raz zapytałam ją zrozpaczonym tonem: „Ale przecież ja też mam prawo w czasie dni wolnych odpocząć, prawda?”. Oczywiście mimo zapewnień, że mam, i tak gdzieś w głębi ducha wiedziałam, że nie mam. Zrobiłam za mało. Plan działań na dni wolne – plan obejmujący głównie szeroko rozumianą pracę, związaną ze studiami, a potem z pracą zarobkową – nie został odfajkowany w całości (a czasem nawet nie w połowie). Po drodze pojawiła się chęć lenistwa – czytania niefachowego, obejrzenia czegoś, wyspania się, spotkania się z kimś, poleżenia bezczynnie na kanapie czy w ogrodzie. Pojawiały się – nieprzewidziane w to-do liście – zmęczenie, znużenie i niechcęmiś, które skutecznie blokowały realizację snujących się po głowie punktów z listy zadań. Pojawiał się po prostu bunt przepracowanego organizmu, który mówił: „Odwal się dziś panna ode mnie”. A buntu nie planowałam, więc i plany szły w łeb...
Dla niektórych to zabrzmi śmiesznie, ale osoby dotknięte pourlopowym przekleństwem zrozumieją doskonale: dopuszczenie do siebie myśli, że w czasie dni wolnych mam prawo choć trochę odpocząć, choć trochę się polenić i choć trochę sobie odpuścić, zajęło mi naprawdę sporo czasu. Co więcej, nadal nie jestem w pełni z tego pracoholicznego kaca moralnego wyleczona (zresztą nasze wciąż nastawione na multitasking i megaefektywność głowy wcale owego leczenia nie wspierają); najlepszy dowód, że mimo racjonalizowania i tłumaczenia sobie jak krowie na rowie – wciąż mam poczucie winy, że w czasie trzytygodniowego urlopu za mało zrobiłam. I nieważne, że pierwsze trzy dni spędziłam nad dokańczaniem wniosku do projektu, zaliczyłam dwa spotkania służbowe i wizytę na uczelni w celu podpisania sterty dokumentów. Nieważne, że zajmowałam się sprawami Fundacji i pisałam felietony. O pracach remontowych i porządkach w ogrodzie już nawet nie wspomnę. Nie, to wszystko nieważne – liczy się tylko to, że zrobiłam za mało, że nie zrobiłam więcej.
Sprowadzając rzecz do absurdu: zmarnowałam urlop, bo podczas tych wolnych trzech tygodni nie pracowałam trzy razy więcej niż podczas normalnego czasu pracy.
No czy to już nie jest paranoja?
Powiedzmy sobie szczerze: jest. Wiem o tym doskonale – a jednocześnie jestem w stanie zrozumieć i siebie, i wszystkich, którzy w ostatni wieczór urlopowy klęczą w kącie, tłuką głową o ścianę i lamentują: jak ja mało zrobiłam, jak ja mało zrobiłem, mea culpa, urlop zmarnowany, bo nieprzepracowany na maksa!
Tyle dobrego, że obecnie mam już przynajmniej świadomość dwóch rzeczy: po pierwsze, takie podejście jest problemem i jest niezdrowe; po drugie, trzeba z tym walczyć. Ach, i jeszcze po trzecie: nie można z tej walki zrobić planu strategicznych działań, z perfekcyjnie opracowaną to-do listą i rozpisanym harmonogramem dziennym. Bo wrócimy do punktu wyjścia.
No dobrze, w takim razie czas na kolejny krok w walce z pourlopowym przekleństwem. Zamiast „listy pracoholicznej dumy”, czyli spisu działań, które można zaliczyć do zrealizowanych planów pracy w czasie urlopu i którymi można się chwalić wokół z miną „Patrzcie, jak ciężko w czasie urlopu pracowałam, wy urlopowe nieroby, które w wolne dni tylko odpoczywały” – zamiast tej „listy pracoholicznej dumy” w tym roku będę spisywać „listy zwycięskiego lenia”. Czyli: rzeczy, które zrobiłam, bo miałam na nie w czasie urlopu ochotę i które guzik mają wspólnego z efektywnością, za to dużo – ze zwykłym cieszeniem się wolnym czasem. „Lista zwycięskiego lenia” z obecnego urlopu wygląda więc tak:
1) Leżałam w ogrodzie na huśtawce, spałam, czytałam książki, miziałam psa (super!).
2) Wróciłam do gry na pianinie – coś, co planowałam od dawna, ale ciągle nie było czasu. Okazuje się, że z nutami jest jak z rowerem i pływaniem – tego się nie zapomina.
3) Przeczytałam wszystkie kryminały Agathy Chrsitie z panną Marple, zrobiłam parę innych powtórek z kryminałów, opowieści grozy i powieści obyczajowych (z biedermeierowskim „Spekulantem” Korzeniowskiego na czele). Nie ruszyłam żadnej pozycji fachowej, za to przeczytałam też trochę zalegających gazet oraz kilka utworów dla dzieci.
4) Zaczęłam biegać.
5) Wróciłam do porządniejszych spacerów z psem.
6) Poszłam do kina na „Iniemamocni 2”.
7) Obejrzałam ileś tam odcinków „Archiwum X”.
8) Zaczęłam się uczyć fotografowania (takiego z poważnym aparatem w łapie) i zaliczyłam trzy wypady na plenerowe sesje fotograficzne z partnerem. Dzisiejszą poranną sesję w Różance widać na tym zdjęciu – świetna i wciągająca zabawa.
9) Zaczęłam robić poważne porządki ogrodowe (a w moim ogrodzie „poważne porządki ogrodowe” to naprawdę duży kaliber). Przekopywanie ziemi łopatą i kilofem jest całkiem przyjemną gimnastyką, a cięcie gałęzi to najlepsza część imprezy.
10) No i wreszcie ruszyłam ten blog – w ostatnim momencie urlopu, ale zawsze.
Każdy szanujący się pracoholik spaliłby się ze wstydu przez taką listę urlopowych osiągnięć. Ja jeszcze parę lat temu też. Dziś naprawdę potrafię poczuć zadowolenie i nawet przewrotną dumę na widok tego spisu.
Dla początkujących anonimowych urlopowych pracoholików, którzy chcą zerwać z nałogiem lub choć trochę go złagodzić, mam trzy luźne rady:
1) po pierwsze, po zrobieniu planu prac w czasie urlopu (bo wiem, że zrobisz, Ty też wiesz, to silniejsze od nas) tylko połowę z nich oznacz znaczkiem „pilne, ważne, konieczne”, a z tej połowy jedynie połowę upiększ oznaczeniem „zrobię w czasie TEGO urlopu”;
2) po drugie, jeśli poczujesz ochotę do pracy, usiądź i poczekaj, aż choć trochę przejdzie (serio). Gdy ochota przestanie być tak nagląca, wybierz w zastępstwie niepracowe zajęcie, na które poza urlopem szkoda Ci czasu;
3) po trzecie, za każde działanie, które nie jest pracą, tylko „marnowaniem czasu”, wręcz sobie nagrodę.
Prawda jest taka, że my, ludzie cierpiący na porulopowe poczucie winy, potrzebujemy czasu, by się od tego poczucia winy uwolnić; czasu, wyrozumiałości dla siebie i (paradoksalnie) sporo pracy nad sobą. Bo nauczenie się na nowo, że mam prawo w czasie wolnym odpocząć i nie muszę być ucieleśnieniem pracowitości oraz efektywności 24/7 – to w dzisiejszym świecie wielka umiejętność.
Rozwijam ją u siebie powoli, krok po kroku. Wam też tego życzę – bez względu na to, czy zaczynacie, czy jesteście w trakcie, czy kończycie urlop.
fot. Krzysztof Kobielski
Mam wrażenie, że wielu ludzi ma problem, żeby oderwać się od pracy w swoim prywatnym czasie. Szczególnie urlopowym. Bo zawsze trzeba zrobić coś "na wczoraj", bo w Twoim wolnym dniu dzwoni do Ciebie przełożony i z gruszki ni z pietruszki wali prosto z mostu, że masz zrobić to i to i to, "na już". I nie ma słowa sprzeciwu. Człowiek się tylko nakręca w tą spiralę pracoholizmu i perfekcjonizmu... Podczas urlopu myśli o tym, "czego nie zrobiłem, a powinieniem/powinnam". Czy to prowadzi do czegoś dobrego? Nie. Psujesz sobie tym i swoim bliskim humor, nerwy i marnujesz swój czas wolny i co najważniejsze - zdrowie. Praca to praca, a urlop to urlop. Niektórzy powinni to w końcu zrozumieć.
OdpowiedzUsuńNiestety, jest na to przyzwolenie (tak doceniana mobilność i nieustająca dostępność pracownika), jest wsparcie w postaci nowych technologii. Czasem to naprawdę świetna sprawa - jestem chora czy poza miejscem pracy, ale ważne sprawy mogę załatwić, mogę mieć nad nimi kontrolę, mogę pracować online, mogę zrobić więcej, szybciej i (często) lepiej. Ale jest i ciemna strona medalu: inni oczekują, że będę do użytku 24/7; i gorzej, ja sama zaczynam tego od siebie oczekiwać.
UsuńOstatnio sporo mi dała do myślenia książka "Efekt weekendu". Szykuję się do napisania o niej niebawem kilku słów.
Zawsze jest za mało urlopu na zrobienie wszystkiego co sobie zamarzymy :) Ja łapie się często na tym, że w dni pracujące więcej zrobie niż podczas urlopu. Tam jednak króluje leń :)
OdpowiedzUsuńZgadzam się, tylko pół biedy, jeśli to dotyczy rzeczy odpoczynkowo-urlopowo-rozrywkowych. Szkoda, że nie grałam, rysowałam, biegałam i pracowałam w ogrodzie więcej, ale trudno. Natomiast jeśli dręczy Cię to, że za mało się w czasie urlopu robiło spraw z pracy... to już niedobrze. Poszanowania tego lenia i lenistwa trzeba się wtedy nauczyć na nowo. Bo przecież bez odpoczynku ani ciało, ani mózg zbyt długo nie wytrzyma.
UsuńJeszcze dziś i jutro czas przeznaczony na porządkowanie zawodowych spraw, a później czysta radość z urlopowania, spędzania wolnego czasu na własnych zasadach, bez nawet ulotnej myśli o pracy. :)
OdpowiedzUsuńZazdroszczę umiejętności odcięcia tego od siebie :) Chociaż moje prace (każdą z osobna i wszystkie razem) ogromnie lubię, to jednak w wolne dni chciałabym je na trochę odłożyć. Miłego urlopu :)
Usuń