Jakie znacie brzydkie słowa na „p”? Pewnie dużo. Ja też. A
jedno z najbrzydszych brzmi: prokrastynacja.
Prokrastynacja (z łaciny: „pro” – „naprzód” i „crastinare” – „jutro”) oznacza uporczywe odkładanie na później (jutro, jutro i jutro... i ciągle jutro) ważnych obowiązków, planów, spraw do załatwienia. Nie musi to dotyczyć wyłącznie zadań służbowych; prokrastynacja dopada człowieka również w życiu prywatnym i towarzyskim, tyle że w pracy najszybciej, najwyraźniej i najboleśniej odczuwa się jej konsekwencje.
W gruncie rzeczy prokrastynacja ma sporo do zawdzięczenia współczesnej psychologii, która nie tylko ukuła ten termin, lecz również wprowadziła go na salony. Kiedyś pewnie my, prokrastynujący, zostalibyśmy nazwani po prostu leniami i wrzucono by nas do jednego wora z tymi, którzy na miano lenia rzeczywiście zasługują. A przecież my się nie lenimy – my robimy. Robimy bardzo dużo dookoła robienia właściwego i do tego robienia właściwego ciągle się zbieramy, przygotowujemy, o tym myślimy. Tylko że... na zbieraniu, przygotowywaniu i myśleniu sprawa się kończy – albo raczej nie może pójść o krok dalej. Dopiero w ostatniej chwili, gdy już mamy nóż na gardle, deadline’y (niemal) pozawalane, a wokół siebie atmosferę hejtu (od współpracowników) i autohejtu (od nas samych) – dostajemy kopa z podwójnym przyspieszeniem i jak w amoku w trzy dni robimy to, o zrobieniu czego myśleliśmy przez trzy miesiące.
Z prokrastynacją walczę od lat; wiem już przynajmniej, z czego wynika (z perfekcjonizmu, który też dopiero całkiem niedawno udało mi się dość porządnie spacyfikować – co nie znaczy, że nie czai się on gdzieś za moimi plecami i co jakiś czas nie dręczy). Walczę z nią, nadal zdarza mi się przegrać (potem robić sobie w głowie potężną awanturę albo koszmarne wymówki), cały czas szukam nowych sposobów zapanowania nad nią tak, by lepiej funkcjonować.
Prokrastynacja (z łaciny: „pro” – „naprzód” i „crastinare” – „jutro”) oznacza uporczywe odkładanie na później (jutro, jutro i jutro... i ciągle jutro) ważnych obowiązków, planów, spraw do załatwienia. Nie musi to dotyczyć wyłącznie zadań służbowych; prokrastynacja dopada człowieka również w życiu prywatnym i towarzyskim, tyle że w pracy najszybciej, najwyraźniej i najboleśniej odczuwa się jej konsekwencje.
W gruncie rzeczy prokrastynacja ma sporo do zawdzięczenia współczesnej psychologii, która nie tylko ukuła ten termin, lecz również wprowadziła go na salony. Kiedyś pewnie my, prokrastynujący, zostalibyśmy nazwani po prostu leniami i wrzucono by nas do jednego wora z tymi, którzy na miano lenia rzeczywiście zasługują. A przecież my się nie lenimy – my robimy. Robimy bardzo dużo dookoła robienia właściwego i do tego robienia właściwego ciągle się zbieramy, przygotowujemy, o tym myślimy. Tylko że... na zbieraniu, przygotowywaniu i myśleniu sprawa się kończy – albo raczej nie może pójść o krok dalej. Dopiero w ostatniej chwili, gdy już mamy nóż na gardle, deadline’y (niemal) pozawalane, a wokół siebie atmosferę hejtu (od współpracowników) i autohejtu (od nas samych) – dostajemy kopa z podwójnym przyspieszeniem i jak w amoku w trzy dni robimy to, o zrobieniu czego myśleliśmy przez trzy miesiące.
Czasem się udaje – jaka wtedy satysfakcja, poczucie wyższości
(„Widzicie, nędzne robole, ja w trzy dni robię wasze trzy miesiące!”), a po
cichu – ulga („Znów się udało! Uf! Ale to już naprawdę był ostatni raz!”).
Czasem się nie udaje – i wtedy poczucie winy fundują nam
przełożeni / rodzina oraz my sami („Głupia, idiota, leń śmierdzący, następnym
razem wezmę się za to szybciej”).
Niestety bez względu na to, czy się uda, czy się nie uda,
obietnice „ostatni raz robię na ostatnią chwilę, następnym razem będę pracować
regularnie, codziennie, od samego początku” nic nie dają. Bo nadchodzi nowy
projekt, nowe zadanie, nowa sprawa – i wszystko zaczyna się od początku, w
starym rytmie.
Znacie to? Jeśli tak, witajcie w moim świecie – w świecie
cierpiących na prokrastynację. W pierwszej chwili napisałam „w świecie
prokrastynatorów”, ale zaraz to skasowałam. Dlaczego? Ano dlatego, że
określenie „prokrastynator” ma ciągoty do tego, by brzmieć dumnie. W tym
właśnie widzę pewne niebezpieczeństwo prokrastynacji – określona fachowo,
ładnie, z łaciny, zaczyna się zachowywać tak, jakby była empatią, inteligencją
emocjonalną, kreatywnością czy mnemotechniką. Czyli: brzmi inteligentnie, a
nawet nieco snobistycznie (bo „po obcemu”, a nie po polsku), jest popularnym
słowem w dyskursie psychologicznym i poppsychologicznym, mówi się o niej dużo i
głośno. Wnioski? Najwyraźniej jest czymś fajnym, co warto mieć, skoro inni też
to mają. No i zawsze lepiej powiedzieć „och, jaki ze mnie prokrastynator” niż
„och, jaki ze mnie leń”.
Nie zrozumcie mnie źle – ani nie podważam istnienia zjawiska
zwanego prokrastynacją, ani nie zarzucam psychologii tworzenia „sztucznych
chorób”, tak samo jak nie przyszłoby mi do głowy twierdzić, że dysleksja czy dysortografia
nie istnieją. Owszem, istnieją. Problem w tym, że – podobnie jak przy
prokrastynacji – duża część ludzi sięga po te terminy bez rzeczywistej
potrzeby, po prostu dlatego, że to wygodniejsze, łatwiejsze i lepsze niż
„zwykłe” lenistwo, nieuczenie się etc.
(Mówię to z pozycji osoby, która ma mocno zaburzoną
orientację przestrzenną, nie rozpoznaje prawej i lewej strony i która w kółko
tłumaczy ludziom: „Nie, to nie jest widzimisię, udawanie ani kokieteria, nie
rozpoznaję stron tak samo, jak daltonista nie odróżnia czerwonego i zielonego”.
Wiem, że wiele osób nie chce w to uwierzyć – tak jak wiele nie chce uwierzyć w
dysleksję i resztę tego rodzaju zaburzeń. Wiem też, jak rozwściecza fakt, że
ktoś Twoje zaburzenie podważa, wyśmiewa albo lekceważąco podsumowuje czymś w
stylu „A tam, wymyślasz, gdybyś chciała i się postarała...”. Więc nie, nie
podważam istnienia dysleksji etc., podważam natomiast zasadność
natychmiastowego stwierdzania przez rodziców: „Och, on / ona na pewno ma
dysleksję, musimy załatwić zaświadczenie”, gdy dzieciakowi po prostu nie chce się
pracować z literami).
Wracając do prokrastynacji: jest ona w gruncie rzeczy swoistą
tragedią życiową, tragedią działania. Uwierzcie – ludzie, którzy na to nie
cierpicie – że w osobie dotkniętej prokrastynacją wszystko się gotuje: gotuje
się do podjęcia roboty albo... ze strachu przed podjęciem roboty. Tak czy
inaczej, o tej robocie ciągle się myśli, ciągle się w niej siedzi myślami,
psychiką, nastrojami – tylko ruszyć się z miejsca, podjąć działania, skupić
głowy na robocie nie można. To tak, jakbyście brali bardzo mocny zamach, by
rzucić piłkę – i w ostatniej chwili potykali się o własne nogi, a piłkę
upuszczali lekko, łagodnie, blisko siebie.
Z drugiej strony człowiek tak bardzo się czasem boi myśli
„dopadła mnie prokrastynacja”, że nie odróżnia jej od zwykłego, uzasadnionego
czy wręcz koniecznego odsunięcia jakiegoś działania. Kończy się właśnie sezon
urlopowy; w czasie jego trwania darowałam sobie wysyłanie pewnych maili i
załatwianie pewnych spraw, bo wiedziałam, że ludzie powyjeżdżają, maile
spleśnieją w skrzynkach i tyle z moich wysiłków. Tak samo nie dobijam się
(jeszcze) po pewne informacje czy spotkania – dam potrzebnym mi osobom jeszcze
kilka dni na powrót do pracy, a sobie na pourlopowy rozruch. Jeżeli natomiast pod
koniec września będę w tym punkcie, w którym jestem teraz – o, to będzie
prokrastynowanie do sześcianu...
Z prokrastynacją walczę od lat; wiem już przynajmniej, z czego wynika (z perfekcjonizmu, który też dopiero całkiem niedawno udało mi się dość porządnie spacyfikować – co nie znaczy, że nie czai się on gdzieś za moimi plecami i co jakiś czas nie dręczy). Walczę z nią, nadal zdarza mi się przegrać (potem robić sobie w głowie potężną awanturę albo koszmarne wymówki), cały czas szukam nowych sposobów zapanowania nad nią tak, by lepiej funkcjonować.
W tej walce przydaje się to-dolista (no ba, to-do lista
przydaje się zawsze i do wszystkiego), ktoś życzliwy, kto w odpowiednim
momencie wesprze lub ofuknie, a także trochę fachowej literatury, która coś
podpowie. W moich ulubionych „Charakterach” znalazłam kilka tekstów
poświęconych temu problemowi; jeśli szukacie dobrych tytułów, sięgnijcie po te
(niestety dostęp online jest płatny, ale zawsze można wygrzebać egzemplarz
archiwalny w czytelni):
Mogę wszystko, ale… potem
Czy zwlekasz?
Czy jesteś prokrastynatorem? (TEST)
Pochwała prokrastynacji
Jutro to dziś... tyle że jutro
Bolesne zwlekanie
Od kamyka do chińskiego muru
Mam też własny test na prokrastynowanie – taki zupełnie
prywatny zestaw pytań, które pozwalają stwierdzić „o, teraz mnie dopadła” lub
przewidzieć „no tu to się na pewno przydyrda, choć nikt jej nie zapraszał”.
Podzielę się tym testem, może będzie komuś pasował lub natchnie do opracowania
własnego – bo jednak co test spersonalizowany, to test spersonalizowany.
Uwaga, oto Osobisty Test Wyczuwający Prokrastynację:
1. Czy odczuwasz niepokój na myśl o danym zadaniu? (tak /
nie)
2. Czy odczuwasz niepokój na myśl o czasie, który upływa,
odkąd się czegoś podjęłaś / podjąłeś, a czas – mimo wzrastającego niepokoju –
upływa dalej? (tak / nie)
3. Czy dane zadanie przechodzi z dnia na dzień do kolejnej
to-do listy, a potem – znowu i znowu – nie daje się znaleźć na nie czasu? (tak
/ nie)
4. Czy wyznaczasz sobie w ciągu dnia porę / godzinę na
rozpoczęcie zajmowania się tym zadaniem, a gdy ta godzina się zbliża, czujesz
niepokój, panikę lub złość? (tak / nie)
5. Czy na myśl lub sygnał z zewnątrz, że trzeba się wreszcie
tym zadaniem zająć, zaczynasz szukać innych rzeczy, które można zrobić? Chodzi o
rzeczy mniej ważne, mechaniczne albo takie, które mają późniejszy termin i
spokojnie mogłyby zaczekać. (tak / nie)
6. Czy na myśl o tym zadaniu masz ochotę wziąć zwolnienie
lekarskie albo zaczynasz się źle czuć, pojawiają się objawy, które można by
uznać za psychosomatyczne? (tak / nie)
7. Czy po zakończeniu dnia pracy masz wrażenie, że w sumie
niczego istotnego nie zrobiłaś / nie zrobiłeś, a sterta ważnych zobowiązań
dalej koszmarnie przygniata? (tak / nie)
8. Czy po podjęciu się wreszcie danego działania okazywało
się, że jakiś jego element byłby prosty, banalny albo bezbolesny, gdyby wykonało
się go wcześniej – a teraz urósł do rangi sporego problemu (terminy, liczba
obowiązków, brak potrzebnej osoby)? (tak / nie)
9. Czy po wykonaniu danego działania albo chociaż jego
rozpoczęciu pojawia się myśl: jakie to było proste, banalne albo bezbolesne,
czemu ja tak długo czekałam / czekałem, by to zrobić? (tak / nie)
10. Czy po pozytywnym zakończeniu tego działania odczuwasz nieproporcjonalnie
wielką ulgę i myślisz: „Uf, znowu się udało, jakoś się wykaraskałam /
wykaraskałem i uniknęłam / uniknąłem katastrofy oraz zdemaskowania jako
kompletnie beznadziejny, niekompetentny i nieudolny pracownik”? (tak / nie)
Moim zdaniem więcej niż cztery odpowiedzi „tak” na te
pytania mówią jasno: cierpisz na prokrastynację. Współczuję, witaj w klubie,
weź czekoladę i szykuj się do walki.
Sposoby walki z prokrastynacją to już osobna historia, więc
wrócę do niej w następnym poście. (Tak, obiecałam sobie, że na blogu też nie
będę prokrastynować).
O jak ja to znam...już tyle razy obiecywałam sobie, że nie będę niczego odkladać na ostatnią chwilę. Na szczescie nigdy się na tym nie przejechałam i niczego nie zawaliłam. Co więcej, zaczęłam to sobie tłumaczyć tak, że w momencie gdy mam nóż na gardle jestem bardziej wydajna i skupiona na tym co robię, a zabierając się za coś dużo wcześniej jedynie stwarzam pozory. Dobrze, kończę swoją historię, bo chyba czas, żebym wysłała maila, którego napisanie odwlekam od paru dni :)))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
kuferkulturalny.blogspot.com
To masz szczęście :) Mnie się parę razy udało na ostatnią chwilę. Znam to tłumaczenie o wydajności przy końcu deadline'u - i fakt, u niektórych to naprawdę tak działa. Ale im bardziej przyglądam się sobie, tym bardziej widzę, że mnie to jednak przeszkadza - a im większej liczby działań się podejmuję, tym bardziej odkładanie spraw na ostatnią chwilę utrudnia uczestniczenie w pojawiających się nagle nowościach czy "nawczorajkach".
UsuńUdanego napisania maila jeszcze dziś ;)
Ciekawy temat i przyznam, że sam czasem walczę z prokrastynacją. Niekiedy udaje się skutecznie temat ogarnąć, a innym razem mam okres, że niektóre zadania wiszą długo w planach i zabrać się za nie nie potrafię zabrać. Świetny tekst! :)
OdpowiedzUsuńNiestety, przynajmniej co jakiś czas prokrastynacja dopada niemal każdego. Ale czasem okazuje się, że rzeczywiście trzeba poczekać, bo przyda się czas na przetrawienie sprawy albo... coś się samo załatwi. Tylko trudno na to liczyć za każdym razem ;)
UsuńDziękuję!
Samo życie
OdpowiedzUsuńNiestety, czasem aż do bólu ;)
UsuńOjej - ten post jest tak prawdziwy, że to aż boli! Znam ten problem, odkładania na później/na jutro/na kiedy indziej/na świętego nigdy aż za dobrze. Ostatnio testuje nową metodę - jeżeli jakaś sprawa wywołuje moją gwałtowną niechęć to ląduje na początku listy do zrobienia. :D Przynajmniej pierwsze podejście do tematu. Taka samotortura. :D Ale bardzo pomógł mi też planner - o wiele łatwiej mi się ogarnąć!
OdpowiedzUsuńDobre podejście - najpierw zjadasz największą i najpaskudniejszą żabę :) Planner - tak, to samo dobro, naprawdę potrafi pomóc.
UsuńA ja chyba jestem dziwna, bo nie odkładam, ale jak jest coś stresującego to staram się zrobić to jaknajpozniej w mozliwie przyzwoitym czasie ;).
OdpowiedzUsuńMoże nie dziwna, ale za to trzymająca prokrastynację mocno za pysk ;)
Usuń