Na starym blogu
(tym ostatnim starym) pisałam kiedyś o listobsesji, czyli obsesji na punkcie
list rzeczy do zrobienia; o tym samym pisałam niedawno w mojej felietonowej rubryce na „Kobiecej Sprawie”. Warto jednak do tego tematu powrócić, jedne
rzeczy powtórzyć, inne uzupełnić czy zmodyfikować, a jeszcze inne dodać.
Listobsesja to w końcu romans (przepraszam, obsesja) na całe życie, nałóg, od
którego wcale nie warto się uwalniać, uzależnienie, które rozwija i narzędzie,
które nie zrobi krzywdy – o ile umie się go używać.
Nie umiałabym wskazać, odkąd towarzyszą mi listy, od jak dawna „cierpię inaczej” na tę przypadłość, kiedy po raz pierwszy spisywałam swoją „to-do list”. Chwilami wydaje mi się, że listobsesję mam od urodzenia, ewentualnie od momentu, gdy nauczyłam się czytać i pisać. Za to wyraźnie pamiętam pierwszą wyjątkowo ważną listę: spis książek, które muszę przeczytać, robioną w drugiej klasie liceum, ze wsparciem w postaci podręczników szkolnych po jednej, a artykułami z działu „Literatura” ze „Świata Wiedzy” po drugiej stronie. Żółte kartki do segregatora, format A4 w kratkę, kolorowe długopisy, kolejne tytuły pod nazwiskami kolejnych autorów – nadal widzę ten stos papieru.
Przyznaję bez bicia, bez wahania i bez wstydu: mam listobsesję. Spisuję rzeczy do zrobienia i sprawy do załatwienia, planuję plany, notuję pomysły, marzenia i „za-nic-w-świecie-postanowienia”. To nie tylko nałóg, to już odruch. Jeśli gdzieś siedzę i nie mam nic do roboty – robię jakąś listę (nawet w formie „listy roboczej do listy właściwej”). Jeśli się nudzę – robię listę. Jeśli czuję, że nie ogarniam siebie i świata – robię spis sposobów i zadań do ogarnięcia. Jeśli muszę się zmobilizować i popchnąć do pracy – notuję, co jest do zrobienia i / lub co może mnie zmotywować. Nie ma takiej sytuacji, w której nie mogłabym zrobić listy i nie ma takiego zagadnienia, do którego nie mogłabym zrobić listy. Właściwie nie jestem już nawet nałogowcem – jestem profesjonalistką. Listoprofesjonalistka, bardzo mi miło.
Bez listy często mam wrażenie, że czas przecieka mi między palcami albo rzeczywistość wymyka się spod kontroli. Kontrola, którą daje lista, jest niekompletna, nieraz złudna, czasem destrukcyjna – ale trudno się jej oprzeć, nie ulec, nie dać się uwieść.
W zasadzie co roku po sylwestrze robię listę planów na nowy rok (o czym pisałam poprzednio). Pod koniec jednego miesiąca lub na początku kolejnego planuję ten nowy. Weekend albo poniedziałek – spis zadań na nowy tydzień. Wieczór / poranek – lista na nowy dzień. Jakieś wolne dni, na przykład święta czy urlop – nowy spis. Ba, zdarzało mi się robić listę planów na czas choroby (tę życie weryfikuje najszybciej, bo niemal wszystkie punkty nieodmiennie zamieniają się w nieuwzględniany punkt „Spać”; poza tym zrealizowany zostaje jeszcze najwyżej zapis „Poczytać, o ile się obudzę na dłużej niż pięć minut”). Dzięki listom wchodzę w nowy odcinek czasu z większą wiarą, że dam radę, z większym zadowoleniem (tyle fajnych punktów na liście!... – o ile rzeczywiście są fajne) i z większym poczuciem bezpieczeństwa. Bo zaplanowałam. Bo zapisałam. Bo mam, choćby minimalną, kontrolę nad sytuacją.
Podobno ludzie sukcesu z zasady robią listy – tak mi się gdzieś kiedyś obiło o uszy. Nie gwarantuję prawdziwości tej tezy, ale i nie zdziwiłabym się, gdyby to była prawda – lista naprawdę wspomaga dążenie do czegoś. Nawet sprzątanie staje się łatwiejsze, gdy jest wspierane przez (pozornie) banalną listę porządków.
Wbrew pozorom listobsesja dotyka ogromną liczbę ludzi, tyle że ci sprytniejsi sięgnęli po narzędzia naukowo-fachowe i wymyślili sobie takie pojęcia, jak zarządzanie czasem, rozwój osobisty, efektywne i kreatywne wykorzystywanie swego życiowego potencjału, osadzili to w kontekście humanistyki, psychologii, ekonomii, znaleźli podstawy teoretyczne i opracowali cały system zestawów praktycznych. W ten sposób listobsesja została podniesiona do rangi dziedziny przydatnej w codziennej pracy, potrzebnej do skutecznego kierowania ludźmi i zadaniami, niezbędnej do odniesienia sukcesu. Stała się listologią.
I słusznie. Szanuję, cenię, w niektórych przypadkach wręcz uwielbiam pozycje fachowe o zarządzaniu i kierowaniu czasem, sobą i swoim życiem, chętnie po nie sięgam, coś z nich przenoszę na własne podwórko (właściwie powinnam mieć koszulkę z nadrukiem „I ♥ listologia!”). W tym wszystkim jednak czasami gdzieś się gubi – szalenie przyjemna i dość ważna – myśl, a ściślej dwie myśli, a jeszcze ściślej dwie kwestie: nałóg i frajda. To podstawy, które sprawiają, że gdy już raz listobsesja człowieka dopadnie, trzyma się mocno i nie odpuszcza.
Robienie list jest bowiem uzależniające i wciąga. To jeden z tych nałogów pozytywnych – jak czytanie, nauka, gimnastyka – które z zasady przynoszą same korzyści, niekiedy jednak potrafią się odbić czkawką. Można się czasem przetrenować, przeuczyć, „przenaczytać”; wtedy ciało nie ma już siły wykonać nowych ćwiczeń, a mózg nie ma siły przyjąć nowych informacji. Potrzeba resetu – odpoczynku, snu, odprężenia się, odmóżdżenia. Przesyt zwykle jest chwilowy i mija dość szybko, ale jeśli powtarza się zbyt często i trwa zbyt długo, też może zaszkodzić. Najtrudniej o tym mówić i najtrudniej to zauważyć przy czytaniu; a przecież największym bibliopatom zdarzają się chwile, gdy już nie mogą patrzeć na książki, czy to danego autora / o danej tematyce, czy w ogóle. Miewałam takie „dni nie do czytania” po męczących sesjach, gdy po wielu pochłoniętych na egzaminy książkach mózg chciał tylko gapić się bezmyślnie na drzewo albo ślizgać się wzrokiem po ekranie telewizora. Bywa. Czasem lepiej odpuścić i pozwolić mózgowi na wagary.
Podobnie jest z listami. Mogą się szybko stać dodatkowym sposobem patrzenia na własne sprawy, naturalnym składnikiem dnia, nieodzownym elementem działania. I mogą w pewnej chwili doprowadzić do „przetrenowania”: pojawia się uczucie złości, zawodu, wstydu (głównie przed samą sobą), że się nie wywiązało z planów, że się nie odhaczyło wszystkich punktów, że się zawaliło listę dużą, bo poprzez niedociągnięcia w liście średniej i w liście małej lista duża ma się teraz do rzeczywistych możliwości jak pięść do nosa. Pojawia się zmęczenie i irytacja z powodu list. Pojawia się obawa przed spisaniem planu nowego dnia, bo „i tak się nie wyrobię, po co planować, tylko mi to dorzuca stresów i dołów”. Pojawia się nawet wrażenie, że w gruncie rzeczy robienie list jest tylko niepotrzebną męką, bezsensownym zamienianiem dni w wielkie spisy obowiązków, fundowaniem sobie frustracji i pretensji do samej siebie, gdy w wyznaczonym czasie nie odhaczy się wszystkich punktów. Jednym słowem – pojawia się syndrom postanowień noworocznych.
Tak, czasem zdarza się przesyt. W moim przypadku najlepiej sprawdza się wtedy listowy detoks – żadnych list, żadnych planów, żadnych spisów, zamiast tego dzień, dwa dni, tydzień na dziko, bez ogarniania w punktach, ćwiartkach i obszarach, bez zapisanej kartki i mazaka czekającego na możliwość odfajkowania kolejnej pozycji. Na dziko, na impuls, na pamięć, na wyczucie. To też bywa przyjemne, pozwala się uspokoić, odzyskać zwykłą radość z robienia czegoś lub prostą potrzebę do podjęcia działania. I pozwala zatęsknić za listami. Po krótszym lub dłuższym czasie głód list powraca. Co prawda niekiedy trzeba się jeszcze namęczyć, by zatrzymać to koszmarne myślenie „zmarnowałam ostatnie kilka dni na nic / na bzdury, bez listy niczego nie potrafię ogarnąć, nawet własnych skarpetek!”, ale gdy już wyrzuty sumienia ucichną, a zostanie sam głód list – wrażenie jest niesamowite, zupełnie jakby się odzyskiwało ulubioną maskotkę. Jesteście, moje kochane listy, znów mam ochotę was spisywać, znów sprawia mi to przyjemność i znów mnie to wspiera! Coś wspaniałego.
Robienie list to też po prostu frajda (o czym łatwo zapomnieć – szczególnie gdy pojawia się uczucie listowego przesytu, wtedy listy nie są frajdą, lecz koszmarem, męką i katowaniem się na własne życzenie. Ale tylko wtedy). Robienie list jest dla mnie uporządkowywaniem własnej przestrzeni; umożliwia zastanowienie się, czego naprawdę chcę i co jest najważniejsze, a co najmniej ważne (tu pomagają zwłaszcza cztery ćwiartki Coveya). To wizualizacja przyszłości, również tej bardzo bliskiej. Wiele osób ma tendencję do skupiania się na wyobrażaniu sobie przyszłości „kiedyś, kiedyś, bardzo odległej” i jednoczesnego niezauważania lub niedoceniania przyszłości „bardzo bliskiej, już jutro”; listy jako myślenie o „przyszłości dzisiejszej” są dobrym i porządnym wsparciem w uważniejszym przyglądaniu się tym małym, bliskim i codziennym kawałkom nadchodzących dni, zdarzeń, spraw.
Robienie list to również zabawa – ja się przy nich świetnie bawię. To także odprężenie – potrafią uspokoić (zwłaszcza gdy po spisaniu rzeczy do zrobienia okazuje się, że coś już jest wykonalne albo widać, co wymaga najszybszego czy najpoważniejszego działania). I wreszcie: to czas poświęcony naprawdę sobie – pod warunkiem, że wychodzi się poza listę zakupów, cudzych spraw albo innych osób do ogarnięcia. Jestem całym sercem za traktowaniem list jako indywidualnego dobra i inwestycji – choćby takiej psychicznej – w samą siebie. Jeśli w ciągu dnia nie mam nawet czasu na zrobienie listy rzeczy, które chciałabym zrobić, gdy już będę miała czas – to znaczy, że coś naprawdę jest nie tak. I muszę wywalczyć sobie czas na zrobienie tej listy rzeczy, które chciałabym zrobić, bo inaczej nigdy nie wywalczę sobie czasu na zrobienie tych rzeczy z listy rzeczy, które chciałabym zrobić.
zdjęcia: stąd, stąd, stąd i stąd
W „Emmie” Jane
Austen jest piękna scena, gdy narrator opowiada, jak to tytułowa bohaterka w młodym
wieku robiła nieustannie listy książek, które koniecznie chce i / lub musi
przeczytać (i jak to potem te listy gdzieś ginęły, a Emma nigdy się nie
wywiązała nawet z części swoich planów). Minęło ponad piętnaście lat, odkąd
miałam „Emmę” w dłoni, a ten fragment wciąż pamiętam i wciąż czuję do niego
sporo sympatii – bo właśnie tam, przynajmniej przez moment, Emma otarła się o
listobsesję. Trudno nie mieć słabości dla siostry (nawet chwilowej) w nałogu.
Nie umiałabym wskazać, odkąd towarzyszą mi listy, od jak dawna „cierpię inaczej” na tę przypadłość, kiedy po raz pierwszy spisywałam swoją „to-do list”. Chwilami wydaje mi się, że listobsesję mam od urodzenia, ewentualnie od momentu, gdy nauczyłam się czytać i pisać. Za to wyraźnie pamiętam pierwszą wyjątkowo ważną listę: spis książek, które muszę przeczytać, robioną w drugiej klasie liceum, ze wsparciem w postaci podręczników szkolnych po jednej, a artykułami z działu „Literatura” ze „Świata Wiedzy” po drugiej stronie. Żółte kartki do segregatora, format A4 w kratkę, kolorowe długopisy, kolejne tytuły pod nazwiskami kolejnych autorów – nadal widzę ten stos papieru.
Przyznaję bez bicia, bez wahania i bez wstydu: mam listobsesję. Spisuję rzeczy do zrobienia i sprawy do załatwienia, planuję plany, notuję pomysły, marzenia i „za-nic-w-świecie-postanowienia”. To nie tylko nałóg, to już odruch. Jeśli gdzieś siedzę i nie mam nic do roboty – robię jakąś listę (nawet w formie „listy roboczej do listy właściwej”). Jeśli się nudzę – robię listę. Jeśli czuję, że nie ogarniam siebie i świata – robię spis sposobów i zadań do ogarnięcia. Jeśli muszę się zmobilizować i popchnąć do pracy – notuję, co jest do zrobienia i / lub co może mnie zmotywować. Nie ma takiej sytuacji, w której nie mogłabym zrobić listy i nie ma takiego zagadnienia, do którego nie mogłabym zrobić listy. Właściwie nie jestem już nawet nałogowcem – jestem profesjonalistką. Listoprofesjonalistka, bardzo mi miło.
Bez listy często mam wrażenie, że czas przecieka mi między palcami albo rzeczywistość wymyka się spod kontroli. Kontrola, którą daje lista, jest niekompletna, nieraz złudna, czasem destrukcyjna – ale trudno się jej oprzeć, nie ulec, nie dać się uwieść.
W zasadzie co roku po sylwestrze robię listę planów na nowy rok (o czym pisałam poprzednio). Pod koniec jednego miesiąca lub na początku kolejnego planuję ten nowy. Weekend albo poniedziałek – spis zadań na nowy tydzień. Wieczór / poranek – lista na nowy dzień. Jakieś wolne dni, na przykład święta czy urlop – nowy spis. Ba, zdarzało mi się robić listę planów na czas choroby (tę życie weryfikuje najszybciej, bo niemal wszystkie punkty nieodmiennie zamieniają się w nieuwzględniany punkt „Spać”; poza tym zrealizowany zostaje jeszcze najwyżej zapis „Poczytać, o ile się obudzę na dłużej niż pięć minut”). Dzięki listom wchodzę w nowy odcinek czasu z większą wiarą, że dam radę, z większym zadowoleniem (tyle fajnych punktów na liście!... – o ile rzeczywiście są fajne) i z większym poczuciem bezpieczeństwa. Bo zaplanowałam. Bo zapisałam. Bo mam, choćby minimalną, kontrolę nad sytuacją.
Podobno ludzie sukcesu z zasady robią listy – tak mi się gdzieś kiedyś obiło o uszy. Nie gwarantuję prawdziwości tej tezy, ale i nie zdziwiłabym się, gdyby to była prawda – lista naprawdę wspomaga dążenie do czegoś. Nawet sprzątanie staje się łatwiejsze, gdy jest wspierane przez (pozornie) banalną listę porządków.
Wbrew pozorom listobsesja dotyka ogromną liczbę ludzi, tyle że ci sprytniejsi sięgnęli po narzędzia naukowo-fachowe i wymyślili sobie takie pojęcia, jak zarządzanie czasem, rozwój osobisty, efektywne i kreatywne wykorzystywanie swego życiowego potencjału, osadzili to w kontekście humanistyki, psychologii, ekonomii, znaleźli podstawy teoretyczne i opracowali cały system zestawów praktycznych. W ten sposób listobsesja została podniesiona do rangi dziedziny przydatnej w codziennej pracy, potrzebnej do skutecznego kierowania ludźmi i zadaniami, niezbędnej do odniesienia sukcesu. Stała się listologią.
I słusznie. Szanuję, cenię, w niektórych przypadkach wręcz uwielbiam pozycje fachowe o zarządzaniu i kierowaniu czasem, sobą i swoim życiem, chętnie po nie sięgam, coś z nich przenoszę na własne podwórko (właściwie powinnam mieć koszulkę z nadrukiem „I ♥ listologia!”). W tym wszystkim jednak czasami gdzieś się gubi – szalenie przyjemna i dość ważna – myśl, a ściślej dwie myśli, a jeszcze ściślej dwie kwestie: nałóg i frajda. To podstawy, które sprawiają, że gdy już raz listobsesja człowieka dopadnie, trzyma się mocno i nie odpuszcza.
Robienie list jest bowiem uzależniające i wciąga. To jeden z tych nałogów pozytywnych – jak czytanie, nauka, gimnastyka – które z zasady przynoszą same korzyści, niekiedy jednak potrafią się odbić czkawką. Można się czasem przetrenować, przeuczyć, „przenaczytać”; wtedy ciało nie ma już siły wykonać nowych ćwiczeń, a mózg nie ma siły przyjąć nowych informacji. Potrzeba resetu – odpoczynku, snu, odprężenia się, odmóżdżenia. Przesyt zwykle jest chwilowy i mija dość szybko, ale jeśli powtarza się zbyt często i trwa zbyt długo, też może zaszkodzić. Najtrudniej o tym mówić i najtrudniej to zauważyć przy czytaniu; a przecież największym bibliopatom zdarzają się chwile, gdy już nie mogą patrzeć na książki, czy to danego autora / o danej tematyce, czy w ogóle. Miewałam takie „dni nie do czytania” po męczących sesjach, gdy po wielu pochłoniętych na egzaminy książkach mózg chciał tylko gapić się bezmyślnie na drzewo albo ślizgać się wzrokiem po ekranie telewizora. Bywa. Czasem lepiej odpuścić i pozwolić mózgowi na wagary.
Podobnie jest z listami. Mogą się szybko stać dodatkowym sposobem patrzenia na własne sprawy, naturalnym składnikiem dnia, nieodzownym elementem działania. I mogą w pewnej chwili doprowadzić do „przetrenowania”: pojawia się uczucie złości, zawodu, wstydu (głównie przed samą sobą), że się nie wywiązało z planów, że się nie odhaczyło wszystkich punktów, że się zawaliło listę dużą, bo poprzez niedociągnięcia w liście średniej i w liście małej lista duża ma się teraz do rzeczywistych możliwości jak pięść do nosa. Pojawia się zmęczenie i irytacja z powodu list. Pojawia się obawa przed spisaniem planu nowego dnia, bo „i tak się nie wyrobię, po co planować, tylko mi to dorzuca stresów i dołów”. Pojawia się nawet wrażenie, że w gruncie rzeczy robienie list jest tylko niepotrzebną męką, bezsensownym zamienianiem dni w wielkie spisy obowiązków, fundowaniem sobie frustracji i pretensji do samej siebie, gdy w wyznaczonym czasie nie odhaczy się wszystkich punktów. Jednym słowem – pojawia się syndrom postanowień noworocznych.
Tak, czasem zdarza się przesyt. W moim przypadku najlepiej sprawdza się wtedy listowy detoks – żadnych list, żadnych planów, żadnych spisów, zamiast tego dzień, dwa dni, tydzień na dziko, bez ogarniania w punktach, ćwiartkach i obszarach, bez zapisanej kartki i mazaka czekającego na możliwość odfajkowania kolejnej pozycji. Na dziko, na impuls, na pamięć, na wyczucie. To też bywa przyjemne, pozwala się uspokoić, odzyskać zwykłą radość z robienia czegoś lub prostą potrzebę do podjęcia działania. I pozwala zatęsknić za listami. Po krótszym lub dłuższym czasie głód list powraca. Co prawda niekiedy trzeba się jeszcze namęczyć, by zatrzymać to koszmarne myślenie „zmarnowałam ostatnie kilka dni na nic / na bzdury, bez listy niczego nie potrafię ogarnąć, nawet własnych skarpetek!”, ale gdy już wyrzuty sumienia ucichną, a zostanie sam głód list – wrażenie jest niesamowite, zupełnie jakby się odzyskiwało ulubioną maskotkę. Jesteście, moje kochane listy, znów mam ochotę was spisywać, znów sprawia mi to przyjemność i znów mnie to wspiera! Coś wspaniałego.
Robienie list to też po prostu frajda (o czym łatwo zapomnieć – szczególnie gdy pojawia się uczucie listowego przesytu, wtedy listy nie są frajdą, lecz koszmarem, męką i katowaniem się na własne życzenie. Ale tylko wtedy). Robienie list jest dla mnie uporządkowywaniem własnej przestrzeni; umożliwia zastanowienie się, czego naprawdę chcę i co jest najważniejsze, a co najmniej ważne (tu pomagają zwłaszcza cztery ćwiartki Coveya). To wizualizacja przyszłości, również tej bardzo bliskiej. Wiele osób ma tendencję do skupiania się na wyobrażaniu sobie przyszłości „kiedyś, kiedyś, bardzo odległej” i jednoczesnego niezauważania lub niedoceniania przyszłości „bardzo bliskiej, już jutro”; listy jako myślenie o „przyszłości dzisiejszej” są dobrym i porządnym wsparciem w uważniejszym przyglądaniu się tym małym, bliskim i codziennym kawałkom nadchodzących dni, zdarzeń, spraw.
Robienie list to również zabawa – ja się przy nich świetnie bawię. To także odprężenie – potrafią uspokoić (zwłaszcza gdy po spisaniu rzeczy do zrobienia okazuje się, że coś już jest wykonalne albo widać, co wymaga najszybszego czy najpoważniejszego działania). I wreszcie: to czas poświęcony naprawdę sobie – pod warunkiem, że wychodzi się poza listę zakupów, cudzych spraw albo innych osób do ogarnięcia. Jestem całym sercem za traktowaniem list jako indywidualnego dobra i inwestycji – choćby takiej psychicznej – w samą siebie. Jeśli w ciągu dnia nie mam nawet czasu na zrobienie listy rzeczy, które chciałabym zrobić, gdy już będę miała czas – to znaczy, że coś naprawdę jest nie tak. I muszę wywalczyć sobie czas na zrobienie tej listy rzeczy, które chciałabym zrobić, bo inaczej nigdy nie wywalczę sobie czasu na zrobienie tych rzeczy z listy rzeczy, które chciałabym zrobić.
zdjęcia: stąd, stąd, stąd i stąd
Ojeju, mam to samo. Od zawsze żyję "na listach". Mój chłopak się ze mnie śmieje, że zamiast wszystko spisywać, szybciej bym to po prostu zrobiła :D Dzięki za ten wpis, czuję, że nie jestem sama :D
OdpowiedzUsuńZdecydowanie nie jesteś sama :) Powoli zaczynam widzieć wokół siebie coraz więcej listolubów. Ale pocieszę Cię: mój partner też jest nielistowy i podśmiewał się ze mnie, że potrzebuję na ten rok nowego notesu, do tego w kropki (mimo wszystko wytrwale chodził ze mną po sklepach w poszukiwaniu kropkowca). Dla mnie lista jest taką minimedytacją nad czekającymi nas zadaniami :)
Usuń