Z NLP, czyli programowaniem neurolingiwstycznym (neuro-linguistic programming), po raz pierwszy zetknęłam się chyba na kursie z wystąpień publicznych, na którym ktoś zapytał prowadzącą, czy uczy tych technik. Potem sobie trochę doczytywałam dookoła, tak przy okazji, a potem przeczytałam NLP. Wprowadzenie do programowania neurolingwistycznego Josepha O’Connora i Johna Seymoura.
Czym jest NLP? W bardzo dużym i upraszczającym skrócie to techniki komunikowania się, praca z myślami, słowami i wyobrażeniami, sposób wykorzystywania naszego i cudzego odbioru słowa – po to, by zmieniać swoje i czyjeś myślenie, zachowanie, reagowanie. Cała koncepcja zasadza się na oddziaływaniu na zmysły, wykorzystywaniu tego, jak działa system nerwowy i procesy zachodzące w mózgu. Ogólnie rzecz biorąc, NLP zakłada, że poprzez odpowiednie mówienie/myślenie możemy się zaprogramować lub przeprogramować tak, by dobrze się komunikować, odnosić sukces i być szczęśliwymi.
O NLP krążą różne opinie, od skrajnie pozytywnych po skrajnie negatywne; dla niektórych to fenomenalna forma pracy z umysłem, dla innych – nieuczciwa manipulacja. Ja wychodzę z założenia sofistów: narzędzie jest neutralne, dobre lub złe jest jego użycie. NLP jako takie nie jest dla mnie ani prawdą objawioną, ani pomiotem szatana, to po prostu technika – tak jak techniką jest w komunikacji na przykład komunikat „ja” zastępujący komunikat „ty”.
W książce O’Connora i Seymoura znalazłam parę metod, które w praktyce naprawdę okazały się skuteczne. Jedną z nich, chyba najważniejszą, jest „zakotwiczanie” i „przekotwiczanie”. Na marginesie: te (oraz inne) metody to w wielu przypadkach żadne novum, tylko coś, co zna się z takiego codziennego, zdroworozsądkowego czy intuicyjnego użycia, którego po prostu nikt wcześniej nie opisał, może nawet nie dostrzegł. Istotę zakotwiczania w gruncie rzeczy też już znano i też już o niej mówiono, tylko ci dwaj badacze pokazali ją palcem, nazwali w konkretny sposób i wyjaśnili w kategoriach naukowych.
Czym jest zakotwiczanie? Najprościej rzecz ujmując: to związanie wydarzenia z emocjami, osadzenie skojarzeń materialnych (czynności, aktywności, zdarzenia) z odczuciami. Zaczyna się zwykle od tego, że coś się dzieje, a my przez to coś czujemy – na przykład: recytujesz publicznie wiersz, zapominasz słów, zacinasz się lub mylisz, a przez to czujesz się głupia, ośmieszona, masz wrażenie, że to porażka na całej linii i w ogóle było koszmarnie, Ty byłaś koszmarna i występowanie publicznie to coś koszmarnego. Po jednym albo kilku takich wydarzeniach zakotwiczasz w głowie myśl: wystąpienia publiczne to straszna sprawa, nienawidzę ich, boję się ich, jestem w tym beznadziejna i jeśli jeszcze kiedykolwiek będę musiała to zrobić, to znów się ośmieszę, wyjdę na idiotkę, oczywiście się zatnę, bo się boję mówić przed ludźmi, i w ogóle będzie masakra (jeśli do tego miałaś choćby jednego nauczyciela, który w ramach edukowania i wychowywania stosował metodę krzyków: „No jak ty stoisz?!”, „No jak ty odpowiadasz?!”, „No jak ty coś tam?!”, to Twoje negatywne zakotwiczenie jest gwarantowane i wspomagane). Efekt: gdy pojawia się perspektywa publicznego wystąpienia, uciekasz z krzykiem, chowasz się, by nie padło na Ciebie, symulujesz chorobę, by się przed tym uchylić albo… albo występujesz i rzeczywiście twój czarny scenariusz się spełnia. Bo tak go sobie zakotwiczyłaś w głowie, że nie ma szans na nic innego. Tu jeszcze dochodzi dodatkowy element (nie pamiętam, czy NLP o tym wspomina, ale współczesna psychologia jak najbardziej): mózg nie lubi dysonansu poznawczego. Nie lubi, gdy on sobie myśli jedno, a poza nim okazuje się drugie. Mózg jest tak inteligentnym, sprytnym i wygodnickim tworem, że błyskawicznie (jak mawiał Dyzma w mojej ukochanej kreacji Wilhelmiego – w trymiga!) dokona selekcji informacji i zobaczy tylko to, co chce widzieć, resztę elegancko pominie. Czyli nawet jeśli akurat to wystąpienie Ci się uda i dostaniesz całkiem pozytywny feedback, w dziewięciu przypadkach na dziesięć wytłumaczysz to sobie prawidłowo z punktu widzenia mózgu: tylko tak mówią, litują się, nie chcą mnie zranić, a i tak było do czterech liter, masakra i nigdy więcej. No, chyba że masz naprawdę dużą umiejętność krytycznego oceniania własnego odbioru, ale to trudna sztuka i prawie każdego choć raz w życiu zawiodła.
Na szczęście zakotiwczanie działa nie tylko w jedną stronę. NLP z satysfakcją stwierdza: jeśli dane wydarzenie może nam zakotwiczyć jakieś emocje, to my też możemy do danych zdarzeń zakotwiczyć jakieś emocje. Co więcej – te emocje możemy przekotwiczać!
A to chyba najlepsze, co NLP mogło powiedzieć.
Przekotwiczanie jest na dobrą sprawę po prostu zmianą podejścia. Całość wygląda nieraz jak jakieś pseudonaukowe hokus-pokus, ale kto spróbuje, sam się przekona, że to ma sens. Przekotwiczanie można zaczynać od wizualizacji (wyobrażasz sobie siebie przed dużą publicznością i jednocześnie symulujesz pozytywne doznania) lub od przenoszenia pozytywnego skojarzenia na to, co wywołuje lęki (myślisz o babci, która Cię chwaliła, gdy jej śpiewałaś piosenki, a potem, zaraz z tym pozytywnym odczuciem, myślisz o audytorium, które jutro na Ciebie czeka). Można je zacząć od przestrzeni: naprawdę stajesz w jakimś miejscu, które się wiąże z tym, co budzi lęk (na przykład pusta sala konferencyjna) i wyobrażasz sobie dobre scenariusze. Można je zacząć od argumentacji, takiej w głowie, na piśmie albo w rozmowie ze sobą czy z kimś: rozkładasz na czynniki pierwsze wszystko, co dotyczy czynności budzących grozę, omawiasz to, wałkujesz i starasz się formułować pozytywnie, wynaleźć coś, co samo w sobie stanowi podstawową zaletę. Można z tym połączyć jakieś magiczne słowo, hasło, zawołanie – coś, co każdy wymyśla sam dla siebie i w miarę możliwości trzyma w sekrecie, bo to jedna z tych rzeczy, które są zbyt intymne, by o nich mówić innym. Hasło w stylu „Zawsze czekają na mnie orzeszki!” dla wszystkich wokół będzie jakąś głupotą – dla Ciebie może być tym abrakadabra, które dynię zamienia w karocę. Tu przypomina mi się ważna uwaga od trenerki ze wspomnianego na początku kursu: hasło czy słowo powinno być pozytywne, nie powinno mieć formy rezygnacji. Więc „W najgorszym razie po prostu odpękam, przecierpię i pójdę do domu” nie jest dobrym rozwiązaniem, bo od razu nakierowuje na odpękanie, przecierpienie i ucieczkę.
Wiem, to chwilami wygląda jak taka tandetna amerykańska afirmacja wszystkiego, od zeschłej skórki chleba po dziurę ozonową. Ale to działa – potraktowane poważnie i wytrwale powtarzane, odniesie efekt. Wytrwałość jest ważna, bo mówimy o zmianie ugruntowanej już reakcji na bodziec, a to nie jest coś, co załatwia się w jedną sesję, trzy dni diety czy tygodniowe wyzwanie.
Działanie przekotwiczania i zakotwiczania sprawdziłam na sobie. Miałam kiedyś problem z wystąpieniami publicznymi – lubiłam je, chciałam to robić, ale tuż przed dopadał mnie koszmarny stres, ze skrętem żołądka, uderzeniami gorąca do głowy i trzęsącymi się rękami. Raz, przed jakimiś warsztatami dla młodzieży, zrobiłam sobie wykład: czy to jest coś, co chcę robić, czy coś, czego nie chcę robić? No nie, to jest coś, co chcę robić, lubię to, chcę tak pracować, zarabiać, chcę prowadzić wykłady, warsztaty i podobne, chcę mówić do ludzi. Czyli to jest coś, co chcę, lubię i muszę mieć w swoim życiu, by być spełnioną? No tak. No to dlaczego, do jasnej cholery, pocę się, trzęsę i skręcam, jakbym miała iść na wyrywanie wszystkich zębów bez znieczulenia?
Podziałało.
No nie, oczywiście, że nie od razu. Jeszcze trochę wystąpień upłynęło, nim te reakcje ustąpiły – ale w końcu jednak ustąpiły. Hasło „To jest właśnie to, co chcę robić i to, jak chcę zarabiać” było bardzo pomocną mantrą, którą tłukłam swój spanikowany mózg regularnie. Nadal dopada mnie trema tuż przed wystąpieniami, nadal chwilami czuję lekkie, krótkie uderzenia zimna w żołądku – teraz jednak myślę o tym jak o skoku adrenaliny i sygnale, że moja praca wciąż budzi we mnie emocje, czyli nie wypaliłam się, nie znudziłam, nie wpadłam w rutynę.
Drugie przekotwiczenie zafundowałam sobie całkiem niedawno, w związku z pracą redakcyjno-korektorską, której się często podejmuję. Lubię to, ba – uwielbiam. Do niedawna jednak moja relacja z tekstami poprawianymi była taką „love-hate relationship”, bo denerwowało mnie, że ludzie robią błędy. Pod koniec zeszłego miesiąca wreszcie ustawiłam sobie sprawę właściwie – za pomocą paru pytań. Lubię poprawiać błędy w tekstach i doprowadzać te teksty do wypieszczonego stanu? Lubię. Mogę to robić właśnie dlatego, że inni potrzebują korekty? Mogę właśnie dlatego. Więc powinnam być innym wdzięczna, że a to postawią przecinek w niewłaściwym miejscu, a to zapiszą nie tak bibliografię, a to zapomną o podaniu tłumacza w przypisach? Więc powinnam.
I jestem. Od tamtej krótkiej, trzypytaniowej rozmowy po prostu się rozpływam, gdy trafia do mnie tekst do korekty. Jeśli irytacja znów się pojawia (jak parę dni temu, gdy dosłownie w każdym tekście namierzyłam kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt podwójnych spacji), przypominam sobie: lubię to robić, a gdyby ludzie nie stawiali na przykład tych podwójnych spacji czy kropki przed przypisem górnym zamiast za nim, to nie miałabym tej pracy. Jasne, pewnie jeszcze wiele razy chwila zirytowania powróci, ale mam już na nią kontrhasło. Tym kontrhasłem przywołuję w głowie pozytywne skojarzenie (błędy w tekście = praca, którą lubię i płaca), dobry nastrój (wykonuję pracę, którą lubię) i miłe perspektywy (poprawienie błędów = dostanie wynagrodzenia = kupienie sobie czegoś potrzebnego, atrakcyjnego, cieszącego). Już postanowiłam, że z wynagrodzenia za obecną korektę kupię sobie drugi i trzeci tom Pożyczalskich, więc przywołuję myśl o tych książkach, gdy siadam do poprawek. W ten sposób przekotwiczam się ze zdenerwowania i zniecierpliwienia na zadowolenie, wdzięczność (serio) oraz satysfakcję z wykonanej korekty.
Nie wiem, czy zakotwiczanie i przekotwiczanie jest dla wszystkich – z pewnością jednak jest dla wielu. Z jednej strony nie wymaga dużo – żadnego sprzętu, aplikacji ani wydatków; z drugiej zaś wymaga bardzo dużo – samodzielnej pracy ze sobą, świadomego przełamywania własnych nawyków i przeformatowywania swoich klisz myślowo-emocjonalnych. To nie jest łatwe. Przynajmniej dopóki się nie zacznie.
Ale kiedy już się zacznie – nie chce się przestawać.
Coś niecoś wiem o tej technice, uczy jej i pisze o niej w swoich książkach np. Andrzej Batko. Ja osobiście zetknąłem się z nią na szkoleniach Michała Wawrzyniaka, MentalWay etc Można ją wykorzystać, aby manipulować ludźmi, ale tak jak napisałaś wszystko zależy od tego w jakim celu jej używamy. Niezbędna jest jednak umiejętność wizualizacji, pewien rodzaj wyobraźni, a nie każdy to ma w wystarczającym stopniu. Chociaż, myślę, że wszystko można wyćwiczyć :)
OdpowiedzUsuńJasne, można nią manipulować ludźmi, tak samo zresztą jak łzami, krzykiem, uśmiechem czy pochlebstwem. Dlatego przemawia do mnie pogląd o neutralności narzędzia, któremu dopiero człowiek nadaje pozytywne lub negatywne znaczenie.
UsuńMyślę, że przy odrobinie ćwiczeń wiele osób jest w stanie rozwinąć u siebie całkiem dobry poziom wizualizacje, chociaż są ludzie, którzy z wizualizacją sobie zupełnie nie radzą, to nie ich bajka. Spotkałam jakiś czas temu taką osobę na kursie dla trenerów szybkiego czytania. Bywa. Na szczęście poza wizualizacją są jeszcze inne sposoby :)
NLP, coaching, mentoring itd. ma wady i zalety, najważniejsze wybrać technikę/metodę dobrą dla siebie. Nie dla każdego jest NLP tak jak nie dla każdego coaching. Ale dobrze, że te metody rozwoju są.
OdpowiedzUsuńJasne, to kwestia dopasowania metody do siebie. Najgorsze byłoby stosowanie którejś z nich na siłę, dlatego że innym pasuje, choć mnie nie.
Usuń