Widziałam już cały szereg haseł w tym stylu: jesteś tym, co jesz; jesteś tym, co czytasz; jesteś tym, w co wierzysz; jesteś tym, co nosisz; jesteś tym, co myślisz o innych; jesteś tym, co robisz bez oczekiwania na zapłatę etc. Jedne przemawiają do mnie mniej, inne bardziej (szczególnie to o czytaniu). Hasła ze zmianą jeszcze nie widziałam, więc zaklepuję sobie prawa autorskie, jeśli ktoś już ich wcześniej nie zajął: jesteś tym, co w sobie zmieniasz. Podoba mi się. I wydaje mi się bardzo moje.
Jesteś tym, co w sobie zmieniasz.©
Przyszło mi to do głowy ostatnio, gdy czytałam na Facebooku pewien tekst o zmianie: „Za rok będziesz żałował, że nie zacząłeś dzisiaj”. Podoba mi się to stwierdzenie: jeśli niczego nie zmienisz, to nie będziesz za rok żałować braku tych zmian, bo przecież nie wiesz, co by się do tego czasu zmieniło. Jeśli zmienisz coś za pół roku, to za rok pożałujesz, że nie zmieniłaś wcześniej. A jeśli zmienisz dziś – owszem, będziesz po drodze żałować, bo zacznie być niewygodnie, inaczej, trzeba będzie trochę popracować, jakoś się zaangażować, jednym słowem: ruszyć leniwy tyłek (fizyczny lub mentalny) i wziąć się do roboty zamiast ciągle o niej gadać czy myśleć. A co gorsza, że tak dorzucę od siebie: zamiast z miejsca realizować wizję nowego wspaniałego świata, trzeba będzie świetlany pomysł podzielić na drobne, mniej świetlane części, może nawet na kawałki, które wymagają ubabrania rąk po łokcie, zanim coś dadzą. Będzie ciężka praca, wykorzystanie energii i czasu, a nawet – o zgrozo – skonfrontowanie wyobrażeń z rzeczywistością, co oznacza nie tylko konieczność modyfikacji i uzyskania dodatkowej wiedzy i/lub lepszych kwalifikacji, lecz również – to chyba najgorsze – przyznania niekiedy, że w ogóle się nie miało pojęcia, jak sprawa naprawdę wygląda, i trzeba wszystko zweryfikować, a może nawet – zostawić i zacząć od nowa. A może nawet – zostawić w ogóle i poszukać sobie czegoś innego. To coś, czego nigdy byśmy się nie dowiedzieli, gdybyśmy nie zaczęli działać – czyli zmieniać.
Brak zmian jest bezpieczny, wygodny i spokojny. Znany, a człowiek lubi to, co znane, bo wydaje się niegroźne. Brak zmian nie wymaga modyfikacji nawyków. Brak zmian nie burzy rutyny (w skład której wchodzi przecież także ciągłe narzekania i myślenie „ile to mógłbym zrobić, gdybym mógł”). Brak zmian to wybór lepszego diabła, tego znanego. Brak zmian nie powoduje w umyśle dyskomfortu. Skoro mózg lubi, gdy wszystko mu się zgadza, a w przypadku dysonansu poznawczego przerabia i przesiewa sobie część informacji tak, by pasowały do wcześniejszej wizji świata – to czemu się dziwić, że na sugestię realnej zmiany reaguje źle? Przecież zmiana jest wyraźnym stwierdzeniem: teraz, tu, tak jest mi źle. Za tym stwierdzeniem pojawia się podtekst: a ty, drogi mózgu, nie byłeś dotąd na tyle bystry, by to zauważyć ani na tyle ogarnięty, żeby coś z tym zrobić. Nie ruszyłeś leniwych synaps, neuronów i szarych komórek, by sprawę poprawić. Wielkie dzięki za zmarnowanie tygodnia / miesiąca / roku / dekady w tej pracy / w tym związku / z takim kredytem. Serio, mózgu, cokolwiek powiedziałaby na ten temat anatomia, fakt jest faktem: dałeś dupy.
Mało kto chciałby usłyszeć takie kazanie, a co dopiero mózg, który uwielbia dobrze o sobie (mnie, Tobie) dobrze myśleć. Ja mu się w zasadzie nie dziwię.
A jednocześnie znam już przecież wspaniały smak wprowadzonych zmian i wiem, jak później, po przełknięciu gorzkiej pigułki „nie było dobrze i trzeba było zmieniać”, mózg się potrafi z tych nowych porządków cieszyć. Znam to i pamiętam, lecz gdy nadchodzi perspektywa kolejnych zmian, mimo wszystko znów najpierw pojawiają się opory, niechęć, obawa, racjonalizacja lepszego diabła. I cała walka z mózgiem-konserwą zaczyna się od nowa. Ja tłumaczę jak krowie na rowie, że lepiej zmienić, on tłumaczy jak mądry dorosły postrzelonemu dziecku, że lepiej nie zmieniać. Gdy on stawia na swoim, ja po jakimś czasie znów płaczę, żeby jednak zmieniać. Gdy ja postawię na swoim, on na początku kwęka i stęka, że chyba go zaćmiło, gdy się zgodził na tę orkę na ugorze, ale po jakimś czasie… przyznaje mi rację. I jeszcze, bezczelny drań, śmie twierdzić, że ta cała heca ze zmianą była jego pomysłem!
W przekonaniu mózgu pomaga nieraz lista wad i zalet status quo oraz przewidywanej sytuacji po zmianie; lista pozytywnych i negatywnych stron pozostania w tym, co jest albo rozpoczęcia zmian; lista rzeczy, które mnie w obecnej sytuacji doprowadzają do szału i rzeczy, które mogłyby się wydarzyć i mnie uszczęśliwić, gdybym jednak zaryzykowała. O listobsesji i listach jako takich napiszę innym (nie tylko jednym) razem, w tej chwili niech po prostu wystarczy wymienienie list jako jednego ze sposobów przekonania się do zmiany.
Pomaga też wściekłość – na siebie albo na kogoś. Wkurzający szef na co dzień bywa zmorą, ale w pewnych sytuacjach potrafi stać się (niezamierzenie) największym sprzymierzeńcem, bo to, czym doprowadza człowieka do szału, w którymś momencie zamieni się w katalizator przemian i podjętych decyzji. Niesatysfakcjonująca waga wywołuje szał, gdy nie zmieszczę się w ulubioną sukienkę. Odkładane na wieczne „jutro” ulubione albo wymarzone zajęcia w końcu przestają gryźć sumienie i przychodzą w towarzystwie jakiegoś znajomego, który od dawna robi to, o czym ja marzyłam przez lata, i jakoś nie musi w tym celu wygrywać miliona w totka czy porzucać codziennych obowiązków. Uczucie, że stoję w miejscu, ewentualnie drepczę w miejscu i tłukę głową w ścianę (czy zawodowo, czy prywatnie), w końcu sprowokuje nie tylko do zadania pytania „czego ja tak właściwie chcę”, ale i do odpowiedzenia na nie. Pełnym zdaniem. Niekoniecznie jednym.
A potem lawina rusza. Pod warunkiem, że pozwala jej się ruszyć. Moja zaczęła ruszać, a ten blog jest jednym z jej istotnych ruchów masowych.
Pomaga także dystans, odcięcie się na trochę od danego czynnika – na przykład urlop i oddalenie się od pracy. Łatwiej spojrzeć na nią wtedy bardziej z boku, nieco surowiej lub łagodniej, z wyraźniejszym zestawieniem ze „zwykłym życiem”. Na ile jedno różni się od drugiego? Gdzie są punkty wspólne i jak bardzo odmienne są odmienności? Jakie wrażenia wywołuje myśl o pracy z dala od pracy – sympatię, niepokój, niechęć, złość, tęsknotę, ekscytację, smutek? Mój urlop pozwolił mi jaśniej zobaczyć pewne sprawy, lepiej zestawić i porównać niektóre elementy, wywołał uczucia – pozytywne oraz negatywne – które zmusiły mnie do zadania sobie paru pytań (niekoniecznie przyjemnych, ale potrzebnych) i odpowiedzenia na nie (i jeśli nawet odpowiedzi wywołują chwilowy dyskomfort, to pozwalają przynajmniej stwierdzić, że coś się dzieje – a czasem i znaleźć na to rozwiązanie).
I jeszcze pomaga wizja – bo poza medytacją zen umysł nie dąży przecież do osiągnięcia pustki, tylko do osiągnięcia konkretu, czegoś namacalnego, mierzalnego. Nawet tak abstrakcyjne pojęcia jak „szczęście”, „spełnienie” czy „spokój ducha” dają się w jakiś sposób zdefiniować, zbudować z poszczególnych elementów, wyobrazić w formie zrealizowanej – czyli są weryfikowalne, da się stwierdzić, czy się je zdobyło, czy nie i ile jeszcze brakuje. Na dobrą wizję składa się i trochę dużych, nieco rozmytych ogółów, i dużo małych, bardzo wyraźnych szczegółów. Może to zresztą zależy od człowieka. Na mnie najbardziej działają klarowne drobiazgi: wizja siebie piszącej post na ten blog, siebie uczącej się kolejnej listy słówek z włoskiego, siebie realizującej skutecznie jakiś pomysł w pracy, siebie z fletem w ręku, siebie idącej po pracy na siłownię, siebie ustawiającej jakiś ładny przedmiot w wyremontowanym mieszkaniu, siebie prowadzącej ciekawe zajęcia dla studentów, siebie zapinającej z łatwością dopasowaną sukienkę, siebie spotykającej się raz w tygodniu z koleżanką. Drobne wizje tworzą i podtrzymują moją wielką wizję, a mojemu marudzącemu mózgowi dostarczają osładzającą wysiłek myśl „za jakiś czas będzie właśnie tak, jak widzisz na zwizualizowanym obrazku”.
W ramach najnowszej akcji zmian udało mi się już kilka rzeczy: podjęłam pewne decyzje dotyczące pracy, wróciłam na siłownię i przeszłam porządnie na (sensowną) dietę, uruchomiłam ten blog, zaczęłam pisać felietony do gazety internetowej, rozpoczęłam porządki w ogrodzie, ożywiłam swoje kontakty towarzyskie. Przede mną jeszcze sporo rzeczy: chcę wrócić do gry na pianinie i dalej uczyć się gry na flecie, zacząć znów sobie amatorsko bazgrać na kartce ołówkiem, kredkami i farbami, nauczyć się paru języków i porobić certyfikaty, przetłumaczyć pewną książkę dla dzieci, w której się zakochałam, napisać własną książkę (beletrystyczną), napisać dużo artykułów, pojechać gdzieś w celach naukowych, poprowadzić pewne badania, które mi chodzą po głowie, bardziej zrównoważyć pracę i życie poza pracą, znów chodzić na medytacje do BOM-u. Po drodze pewnie się pojawią kolejne pomysły i marzenia, z którymi będę chciała zrobić coś więcej, niż tylko obracać je w myślach i zastanawiać się, jakby to fajnie było, gdyby się kiedyś (same z siebie i bez wysiłku z mojej strony) spełniły.
Nie wiem, ile z tego wyjdzie w pełni, ile w kawałku, a ile w ogóle. Wiem jedno: bez zmieniania się nie zmienię obecnej sytuacji i nie wejdę w sytuacje nowe. Więc chociaż mój mózg ze strachu prostuje zwoje i próbuje mnie blokować czarnymi scenariuszami, zmieniam. Ze świadomością zagrożeń, z przeanalizowaniem potencjalnych niepowodzeń, z przynajmniej ogólnie zarysowanym planem awaryjnym – a zarazem z kuszącą wizją, z marzeniami, które jeszcze nie uschły, z energią, której szkoda mi zużywać na coś, co mnie nie kręci. Zmieniam. Nie wiem, co będzie za rok i ile z tego będę żałować, a ile chwalić, ale wiem jedno: będzie inaczej. Jeśli inaczej – gorzej, będę miała motywację do dalszych zmian, by poprawić. Jeśli inaczej – lepiej, będę miała motywację do dalszych zmian, by udoskonalać i rozwijać.
Chwilami się boję. A chwilami myślę, że wszystko jest lepsze niż frustrujący stan, w którym tkwi się w danej chwili.
Podobno jesteś tym o czym myślisz. Zatem jeśli widzisz potrzebę zmiany, to już jest dobrze, już się zmieniasz. Przeczytałem ten tekst, jestem pod dużym wrażeniem i powiem tak: Dziewczyno, ale ty masz power :) Poważnie, chciałbym mieć choć część Twojej energii, pomysłów, możliwośći. Według mnie jesteś na dobrej drodze, tylko tak dalej. Trzymam za Ciebie kciuki aby Ci się udało :)
OdpowiedzUsuńBycie tym, o czym się myśli, też mi się podoba.
UsuńDziękuję :) Mam nadzieję, że nie skończy się na samym iskrzeniu tą energią i porządnie wystrzelę działaniami. Za kciuki będę wdzięczna, zawsze się przydadzą! :)
Super treść i mega mi się podoba ta skacząca ryba!
OdpowiedzUsuń